SERIA:  W obronie bicia piany
„Moda na sukces”, fot. OMI TVP

SERIA:
W obronie bicia piany

Adam Kruk

„Moda na sukces” – opera mydlana wszech czasów – jest pigułką nasenną, która, jak w pigułce, skupia ludzkie pragnienia, lęki i marzenia

Jeszcze 3 minuty czytania

Wśród gatunków telewizyjnych ma zdecydowanie złą sławę. Podczas gdy sitcom czy talk-show są pojęciami neutralnymi i ich wydźwięk zależy od tego, jak się daną formułę wypełni, w przypadku opery mydlanej sam gatunek wywołuje poczucie niesmaku w co bardziej usztywnionych wargach. Wiadomo, wykorzystuje on schematy fabularne zgrane jak stara płyta, stosuje uproszczone modele bohaterów i posługuje się nieżyciowymi dialogami. Produkcje te deklasuje już sama nazwa, która pochodzi od środków czystości, promowanych dawniej w przerwach reklamowych między kolejnymi audycjami, wtedy jeszcze radiowymi. Bo właśnie w radiu amerykańskim narodziły się podobne seriale i nie jest to bez znaczenia, ukazuje bowiem silny związek oper mydlanych ze słowem. Choć gatunek szybko przeniknął do telewizji, wciąż to właśnie słowo pozostaje jego dominantą stylistyczną, obraz schodzi na dalszy plan. Proponuję zrobić eksperyment i przyciemnić obraz podczas projekcji „Mody na sukces”. Gwarantuję, że każdy, kto miał z serialem wcześniejszy kontakt, nie będzie czuł się specjalnie zagubiony. Gdy natomiast wyciszy się dźwięk, oko nie będzie miało wiele do roboty. Tym samym klasyczne już teorie Marshalla McLuhana, dzielące dzieje człowieka na okresy oralne i obrazkowe, kazałyby zaliczyć opery mydlane do kultury słowa, a więc i mitu.

rys. René WawrzkiewiczOpera mydlana, jak większość zajmujących nas dziś spektakli, jest wytworem nowego kontynentu i wykorzystuje cały przynależny mu sztafaż. W tym też tkwi jej siła – zrodziła ją kultura młoda i z gruntu optymistyczna, nienadgryziona jeszcze dekadencją i kryzysem, który wydaje się od lat cechą kultury europejskiej – już nie tylko pewnym etapem, lecz cechą trwałą i oswojoną. Freudowska psychoanaliza, francuska dekonstrukcja czy cały europejski modernizm poszerzyły może granice świadomości, nie skutkowały jednak dobrym samopoczuciem, raczej z niego wybijając i przekreślając wszelkie nadzieje na katharsis. Trzeźwy Amerykanin zapytałby zatem o ich celowość. Gatunki amerykańskie, a ponad wszystko te telewizyjne jak soap-opera, wykorzystując wspólny bagaż kulturowy, każą raczej cieszyć się życiem niż podawać wszystko w wątpliwość, stąd też ich wielki sukces na skalę globalną. Ale właściwości terapeutyczne nie przekreślają tradycji, którą opery mydlane przywołują. Odwrotnie, dzięki amerykańskiej tendencji do demokratyzacji przekazu, a co z tego wynika – szeregu uproszczeń gwarantujących masowość, wątki znane chociażby z mitów greckich czy Biblii, stają się znów dostępne, a nawet jaskrawe, czasem wręcz karykaturalne.

„Moda…” jak „Księga”

„Modę na sukces” uważa się za najpopularniejszy serial telewizyjny na świecie. Produkowana nieprzerwanie od 1987 roku, nadawana jest obecnie w prawie 100 krajach. Już sam ten fakt nie pozwala lekceważyć tej produkcji, choć w Polsce przyjęło się o niej mówić nie inaczej jak z przymrużeniem oka. A to właśnie w naszym kraju jej pozycja jest niezwykle silna: nie tylko serial gromadzi znaczną widownię, ale też ma kilka blogów fanowskich oraz samodzielnych wielbicieli nielegalnie umieszczających odcinki w Internecie, dzięki czemu można serial śledzić, przebywając za granicą. Warto zastanowić się dlaczego tak się dzieje. Akcja, przyzna każdy, nie jest rwąca, tempo przyśpiesza tylko raz na kilkanaście odcinków, dialogi odbiegają znacznie od tych zasłyszanych na ulicy (nie chodzi nawet tylko o polskie ulice), a prawdopodobieństwo zdarzeń nie mieści się w żadnym rachunku. Siła serialu polega na czymś zgoła innym, czymś jeżeli nie pierwotnym, to przynajmniej podstawowym. Otóż „Moda na sukces” jest rodzajem Schulzowskiej „Księgi”, współczesnej Biblii albo, jak ktoś woli, zbiorem Szekspira dzieł wszystkich. Nie chodzi oczywiście o rangę artystyczną, ale o skalę przedstawienia i pojemność znaczeń, a także przywiązanie do mitu. W „Modzie na sukces” można odnaleźć (i mówię to bez uśmieszku na ustach) bezlik odwiecznych konfliktów i archetypów od setek lat rządzących ludzkim światem. W tym sensie nie tylko niejednokroć przypomina ona grecką tragedię, ale stanowi też swoistą ściągę z dziejów kultury i w formie pewnej uproszczonej matrycy przenosi odwieczne modele zachowań w dzisiejsze dekoracje.

„Moda na sukces” nie tylko mydli oczy i wzmaga pożądanie, ale daje także elementarne poczucie bezpieczeństwa. Właściwości terapeutyczne serialu polegają głównie na tym, że nigdy się nie kończy. To cecha telewizji w ogóle – można włączyć ją o którejkolwiek godzinie i zawsze odbierzemy jakiś sygnał. Radio nie znosi ciszy, telewizja maskuje pustkę, a „Moda na sukces” wykorzystuje tę przynależną im właściwość lepiej niż jakikolwiek inny program, może z wyjątkiem bloków reklamowych. Ponadto głos lektora działa jak kojąca mantra. To już akurat polski naddatek i zasługa wspaniałego Stanisława Olejniczaka, który od lat wywiązuje się z tego zadania wyśmienicie. Jego głos, nierzadko ubarwiany sporą dawką ironii, przenosi polskiego widza wychowanego w latach dziewięćdziesiątych w krainę pierwszych dziecięcych powiewów kapitalizmu, a tych starszych – o garść siwych włosów wstecz. Pamiętam jak kiedyś Kasia Kowalska powiedziała w Radiu Zet, że jako nastolatka oglądała opery mydlane i wydawały jej się bzdurne, a gdy dorosła, jej życie uczuciowe nieoczekiwanie przybrało podobną formę. Wiadomo, że opera mydlana bierze udział w fetyszyzacji pożądania. Dość łopatologicznie pokazywała to „Siostra Betty” Neila LaBute’a, tworząc współczesny obraz bowaryzmu, gdzie kicz religijny, powieści Waltera Scotta, Lamartine'a i Chateaubrianda, w których zaczytywała się Emma Bovary, zastąpił świat telewizyjnych tasiemców.

Bogowie z piany

fot. OMI TVPOryginalny tytuł serialu, „The Bold and the Beautiful”, który dosłownie tłumaczyć należałoby jako „Zuchwali i piękni”, podpowiada, że mamy do czynienia z opowieścią o bogach. Na miarę swoich czasów, w których bogów nie ma, a monarchie i arystokracje zmiótł świat wielkiego biznesu i mody. Forresterowie. Samo nazwisko stanowi już obiekt pożądania. Rodzina jest w serialu wartością niepodważalną (jak śmiesznie brzmi nazwisko Spectra czy Logan przy dumnym Forrester), ale już hierarchia w jej wnętrzu jest częstym powodem walk i rozmaitych intryg. Dokładnie tak, jak to u bogów bywa: miłość, walki, przemiany. Nestorami rodu, wokół którego toczy się fabuła, są Stephanie i Eryk. To oni od początku nadawania serialu stanowią oś narracji. Stephanie ma w rodzinie wyjątkowo silną pozycję, sprawując pieczę nad jej integralnością. Musi tym samym zwalczać zagrażające jej aspiracje i uzurpacje ludzi – rozmaitych Prometeuszy czy Syzyfów – co ciekawe, najczęściej płci żeńskiej. Nie zawsze postępuje etycznie, ale cieszy się szacunkiem, nawet wśród swoich wrogów. Postać kreowana przez Susan Flannery ma spore zasługi także w dowartościowywaniu ludzi starszych, którzy rzadko stają się, jak tu, postaciami pierwszoplanowymi we współczesnych przedstawieniach fabularnych. Może więc godzina emisji to nie jedyny powód, dla którego serial cieszy się tak dużym powodzeniem wśród emerytów?

Mąż Stephanie, Eryk (John McCook) to natomiast szlachetny, przystojny – mimo zaawansowanego wieku – mężczyzna, który kieruje domem mody Forrester. Jest sprawcą sukcesu finansowego i społecznego rodziny. To jednak Stephanie sprawuje władzę nad ludźmi, potrafiąc nimi manipulować i wpływać na ich życia. Eryk, niczym mitologiczny Zeus, ma słabość do kobiet i miewa liczne romanse. Jego Hera trwa jednak przy nim nieprzerwanie, stojąc na straży imperium przenoszącego w nasze czasy silny separatyzm klasowy i wzmagając pragnienia w maluczkich. Patriarchat czy matriarchat, bogowie czy rodzina – wszystko to konserwuje struktury władzy. Szczególna więź łączy Stephanie z jej pierworodnym synem Ridge'em (Ronn Moss). Matka od lat rywalizuje z jego wybrankami o względy syna, aktualizując jednocześnie odwieczny motyw związku Jokasty i Edypa. Serial nie stosuje oczywiście rozwiązań na miarę Viscontiego, który lubował się w przetwarzaniu tego archetypu, ale pokazuje jego warianty skrojone na miarę milionów domostw borykających się z podobnym problemem, tak jak borykać się z nim musiała filmowa Judyta z „Placu Zbawiciela” Krauze. Toksyczny związek matki z synem, który przeradza każdy jego związek w emocjonalny trójkąt, jest jednym z głównych motorów akcji serialu.

fot. OMI TVPIdąc tropami rodem z greckiej tragedii, nie trudno zauważyć także, że akcję często komentuje chór, złożony z osób zaabsorbowanych tym czy innym konfliktem rodzinnym, nawet jeśli nie dotyczy on ich osobiście. Osoby te, relacjonując zaszłą sytuację, bądź ewokując wydarzenia, które mają dopiero nastąpić, stanowią rodzaj kibiców głównych bohaterów, nie wnosząc wiele do historii prócz powtórzenia. To jednak wiele, gdyż właśnie powtórzenie w operach mydlanych jest zasadą porządkującą. Powtórzenie, mające wzmagać ekspresję i dramatyzm, przynależne jest realizmowi i było jednym z głównych wrogów modernizmu. Realizm w telewizji ma się jednak świetnie. W XIX wieku zagadywał literaturę, maskując wszystko, co nie mogło być wypowiedziane. Wyparty z niej przez rozmaite kierunki awangardowe XX wieku, zagrzał sobie miejsce w telewizji. Powtórzenie jest też głównym sposobem konstytuowania osobowości, także w „Modzie na sukces”. Większość bohaterów wciąż doświadcza podobnych dramatów i upokorzeń, nie ucząc się na błędach, ciągle wchodzą w podobnie niezdrowe relacje. Powtórzeniem traumy, jak chciał Freud w „Poza zasadą przyjemności”, aktualizują swoje bycie, a może i poniekąd nasze.

Trauma i fatum

Antropomorficzny świat bogów przenika się ze światem ludzi. Przykładem niezwykłego awansu społecznego jest historia Brooke Logan (Katherine Kelly Lang), która pojawiła się już w pierwszej obsadzie i występuje w serialu po dziś dzień. Brooke poprzez romans z Ridge'em Forresterem, a potem z jego ojcem Erykiem, a także z dwoma jego braćmi (Thornem i Nickiem) spełnia swoje marzenie o akcesji do nowego świata, osiągając również uniwersalny cel awansu społecznego. Postać ta przypomina nieco Becky Sharp z „Targowiska próżności” Thackeraya. Tak jak ona, pochodząc z klasy średniej, Brooke, dzięki sprytowi, urodzie i determinacji, wzbija się na wyżyny drabiny społecznej. Jednak już na początku jej drogi na szczyt ma miejsce grzech założycielski, czyli romans z żonatym mężczyzną. To nigdy nie zostanie jej zapomniane przez Stephanie, choć ona sama ma różne grzechy na sumieniu. Oczywiście Brooke, wedle zasady powtórzenia, popełni ten sam grzech jeszcze wielokrotnie. Motyw mezaliansu jest zresztą kluczowy dla tego rodzaju przedstawień i był w serialu przez lata wielokrotnie powtarzany. Pojawiało się sporo obcych klasowo aspirantów i aspirantek do rodziny Forresterów (psychopatyczna Sheila Carter, alkoholik Deacon Sharp, narkomanka Amber, by wymienić tylko kilka), większość z nich udało się Stephanie skutecznie z rodziny usunąć. Brooke stanowi tu jedyny wyjątek, ale co ciekawe, sama przejmie od swojej antagonistki kompleks Jokasty, nawiąże silny kontakt z własnym synem i zwalczać będzie jego wybranki.

fot. OMI TVPNie sama konieczność powtórzenia traumy pcha Brooke w tarapaty, nierzadko w prawdziwą rozpacz. Nad całą „Modą na sukces” wisi antyczne fatum, które rozdziela bohaterów, pcha ich do konfliktów tragicznych, a także posługuje się tragiczną ironią. Brooke i Ridge pochodzą z różnych klas społecznych, a naprzeciw ich wspólnemu szczęściu stają intrygi Stephanie, kolejne małżeństwa Ridge’a i sploty nieszczęśliwych przypadków. Ogólnie rzecz biorąc – cały nieprzyjazny świat chce rozdzielić kochanków i nie pozwala ich miłości się spełnić. Schemat melodramatyczny powraca w serialu jak bumerang – podobnym schematem rządzi się historia Thorne’a (Winsor Harmon) i Macy (Bobby Eakes), którzy niczym szekspirowscy Romeo i Julia pochodzą z nienawidzących się rodów. I tu na przeszkodzie staje śmierć, która jednak bywa w serialu odwracalna – przykładów powrotów z zaświatów było już kilka. Są często tłumaczone racjonalnie (porwania, utrata pamięci), ale równie często pojawiają się w serialu elementy cudowności (duchy i zmory), przełamujące realizm świata Forresterów.

Umalowany goryl

Wszyscy obracamy się w obrębie konstruktów takich jak rodzina i jej determinizm, status społeczny wyznaczany grubością portfela, czy silne emocje, dobre i złe. Telewizyjny realizm cały czas próbuje je mitologizować, a zatem naddawać znaczeń. I wciąż robi to z niemałym powodzeniem, o czym świadczy chociażby przykład „Mody…” i jej ogranych do cna rozwiązań fabularnych. Oczywiście i ten serial próbuje się nieco „modernizować”, wprowadzając wątki wyjęte ze świata współczesnego (AIDS, problem rasowy), które przypominają jednak tylko szminkę na twarzy nieśmiertelnego, wszystkożernego goryla. Ostatecznie bowiem opera mydlana ma wydźwięk zdecydowanie konserwatywny, udowadniając, że nic tak naprawdę od stuleci się nie zmienia. Wciąż rządzą nami te same odwieczne popędy i archetypy, które porządkowały życie starożytnych. Nieprzypadkowo przypominają o tym Amerykanie, którzy nie tak dawno wykuli nową, prawdziwie demokratyczną kulturę. Tak samo jednak opartą na zbrodni i namiętności, czyli wszystkim tym, czego codzienną porcję dostarcza „Moda na sukces”.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.