Kultura to zwykle przedsięwzięcie deficytowe

Kultura to zwykle przedsięwzięcie deficytowe

Rozmowa z Małgorzata Omilanowska

Zawsze będę broniła prawa osoby sprawującej pieczę nad polityką kulturalną – dowolnego szczebla – do wspierania niewiadomego. To jest jedyna droga, która rzeczywiście może nas gdzieś zaprowadzić

Jeszcze 4 minuty czytania

ZOFIA KRÓL: Podstawowym narzędziem ministra kultury są finanse, ale za decyzjami finansowymi kryją się strategie myślenia o kulturze. Stale trzeba rozstrzygać na przykład, na ile finansować kulturę dla szerszego odbiorcy, a na ile tę niszową, eksperymentalną, która wymaga często sporych nakładów, ale tworzy się w ciszy, poza powszechną świadomością. Według jakich kryteriów podejmuje pani te decyzje? 
Prof. MAŁGORZATA OMILANOWSKA: Te proporcje są akurat bardzo czytelne. Minister kultury dysponuje w tej chwili kwotą ponad 3 miliardów złotych rocznie, a programy, w ramach których można się ubiegać o dofinansowywanie działań o charakterze festiwalowym, skierowanych do masowego odbiorcy, to w skali roku powiedzmy kilkanaście milionów. Widać, co jest ważne, i te proporcje nie wymagają zmiany. Żaden minister kultury nie będzie się starał zredukować do zera wspierania działań masowych, ale trzeba to robić z rozwagą. Dofinansowujemy jedynie te wydarzenia, które mają pierwiastek kulturotwórczy. Na przykład duże festiwale literackie, obliczone na masowego odbiorcę, są częścią strategii promocji czytelnictwa; podobnie popularne festiwale filmowe, na których pokazywane są wartościowe filmy. W przypadku dużych imprez muzycznych warunkiem jest wartość artystyczna, a formuła festiwalowa jest wtórna, oceniamy to, co będzie tam prezentowane, nie sposób upowszechniania. 

A gdzie leży granica między masową rozrywką a działaniami, które są rzeczywiście kulturotwórcze? Kto powinien o tym decydować?
Pojęcie rozrywki w ogóle trudno się definiuje. Kultura jest jednym ze sposobów na atrakcyjne spędzenie wolnego czasu – takie określenie jest mi bliższe niż pojęcie rozrywki. Jeżeli zrezygnujemy z tego komponentu atrakcyjności, to odbiorca może nie znaleźć powodu, żeby wyjść z domu. Musi też często za to zapłacić, bo wiele imprez jest biletowanych. Dlatego zawsze trzeba szukać złotego środka pomiędzy treścią, którą się chce przekazać, a oprawą, która zdecyduje, że ta treść będzie atrakcyjna, przyswajalna, poruszająca, jednym słowem budząca emocje, dzięki którym ludzie będą chcieli w tym uczestniczyć.

Prof. Małgorzata Omilanowska

Ministra kultury, historyczka sztuki. Specjalizuje się w problemach architektury XIX i XX wieku, teorii sztuki i opieki nad zabytkami. Absolwentka Uniwersytetu Warszawskiego, studiowała także na Wydziale Architektury Uniwersytetu Technicznego w Berlinie. Doktoryzowała się na Uniwersytecie Warszawskim w 1995 roku, a habilitowała w Instytucie Sztuki PAN w 2005 roku. W 2013 roku otrzymała tytuł naukowy profesora. Uczestniczyła w wielu międzynarodowych projektach naukowych, współpracując m.in. z Instytutem Herdera w Marburgu i Geisteswissenschaftliches Zentrum Geschichte und Kultur Ostmitteleuropas w Lipsku. Od 1985 roku – pracownik w Instytucie Sztuki Polskiej Akademii Nauk, w latach 1999–2007 wicedyrektor, a ostatnio – redaktor naczelna Słownika Architektów Polskich. Jednocześnie od 2006 roku – profesor nadzwyczajny w Instytucie Historii Sztuki Uniwersytetu Gdańskiego, a w latach 2008–2012 dyrektor Instytutu. Małgorzata Omilanowska jest autorką książek naukowych: „Most i wiadukt im. ks. Józefa Poniatowskiego", „Stefan Szyller (1857–1933). Warszawski architekt doby historyzmu", „Atlas zabytków architektury w Polsce" (współautorstwo), „Świątynie handlu. Warszawska architektura komercyjna doby wielkomiejskiej", „Nadbałtyckie Zakopane. Połąga w czasach Tyszkiewiczów". Zajmowała się także popularyzacją wiedzy o historii sztuki i zabytkach, wydając m.in. książki: „Zagadki z historii sztuki", „Polska. Pałace i dwory", „Polska. Świątynie, klasztory i domy modlitw". Miłośniczka powieści kryminalnych. 

Z kolei finansowanie sztuki eksperymentalnej wiąże się z ryzykiem. Trzeba włożyć wielki wysiłek i pieniądze w coś, co nie wiadomo, czy się powiedzie.
To dotyczy wszystkich decyzji, nie tylko awangardowych eksperymentów. Projekty są przedstawiane na etapie bardzo wstępnych założeń. Filmy są oceniane na podstawie scenariusza, projekty teatralne na podstawie tekstu dramatu i nazwisk reżysera czy aktorów. To elementy zwiększające prawdopodobieństwo sukcesu, ale w żadnej decyzji o wsparciu finansowym nie ma pewności, że efekt finalny będzie spełniał oczekiwania. W przypadku eksperymentów awangardowych pojawia się jednak dodatkowy czynnik ryzyka. Mianowicie co do zasady to jest obszar, w którym artyści poszukują, więc sami nie są gotowi nawet na deklarowanie, że to, co będzie efektem ich pracy, będzie dobre, ponieważ dopiero wchodzą na drogę poszukiwań, która może okazać się ślepa.

A niektóre projekty z zasady mogą zaczynać się i kończyć na tym poszukiwaniu.
Wydarzenia skrajnie awangardowe, te najbardziej poszukujące, są szczególnie ważne, to one kierunkują wiele z tych wydarzeń, które już potem traktowane są przez nas jako oczywiste i mogą być kierowane do szerszego widza. To w obszarze eksperymentu zmienia się świat w sposób istotny. Odkrywane są nowe obszary zainteresowania artystycznego, nowe sposoby traktowania rzeczywistości i nowe drogi dotarcia do odbiorcy. Zawsze będę broniła prawa osoby sprawującej pieczę nad polityką kulturalną – dowolnego szczebla – do wspierania niewiadomego. To jest jedyna droga, która rzeczywiście może nas gdzieś zaprowadzić. 

To obejmuje też wszystkie decyzje dotyczące stypendiów dla artystów. Cały czas mamy na ten cel za mało środków. Społeczna zgoda, żeby pieniądze z podatków szły na to, żeby ten „wybraniec”, który dostał stypendium, mógł się rozwijać, jest niska. Takie działania budzą często niepokój. „To ja będę tu cały rok pracował i z moich podatków on cały rok będzie siedział i się uczył? Albo książkę pisał? A wiadomo, czy dobrą napisze?”. A bywają projekty literackie, przy których trudno sobie wyobrazić, by zaliczkami na poczet książki wydawca był w stanie pokryć koszty pracy autora. Beneficjentem programów stypendialnych jest przede wszystkim oczywiście uzdolniona młodzież. I tutaj już w rękach pedagogów leży decyzja, czy ktoś się kwalifikuje do tego, żeby go wspierać w rozwoju. System funkcjonuje nieźle. Choć mógłby być dużo szerszy i lepiej sfinansowany.

Można też szukać sposobów minimalizowania ryzyka. Takim sposobem są na przykład oceny ekspertów, którzy są w stanie z dużym prawdopodobieństwem przewidywać powodzenie danego projektu.
Świat nie wymyślił lepszej metody niż eksperci. To nie jest polska specjalność.

W Polsce ten system ekspercki był przez ostatnie lata wdrażany. Jak pani ocenia ten proces?
Bardzo dobrze. Ale  nie można zapominać, że każde grono eksperckie jest sumą subiektywnych poglądów ekspertów. Każdy z nich ma doświadczenie, które pewnych rzeczy nie uwzględnia, a pewne tak. Każdy z nich, niezależnie od tego, co mówi i jak by chciał być postrzegany, podlega też modom i własnym preferencjom. Dlatego tylko zespół ekspercki montowany z ludzi o różnych poglądach i różnych doświadczeniach pozwala nam się zbliżyć do obiektywizmu. Który zresztą w ocenach artystycznych w ogóle w pełni nie istnieje.

W przypadku ekspertów istotna jest intuicja, która rośnie w miarę doświadczenia, i nawet jeśli jest stronnicza, to być może ta intuicja jest tu jedyną możliwą wiedzą.
Z tego wynikałoby, że najlepiej formułować grupy eksperckie z osób z dużym doświadczeniem, czyli zaawansowanych wiekiem. A to jest błąd, dlatego że musimy myśleć też o pokoleniowych potrzebach. Większą część życia spędziłam, ucząc studentów i mam świadomość, że oczekiwania młodego pokolenia są nie do końca możliwe do odgadnięcia przez starszych. 

Proporcje nakładów finansowych trzeba też rozłożyć pomiędzy tak zwaną ochronę dziedzictwa, która zawsze zżera potworne środki z ministerialnego skarbca, a z drugiej strony upowszechnianie kultury, o którym pani ostatnio sporo mówiła, podając dostępność kultury jako priorytet na najbliższe lata. 
Budżet ministra kultury to, jak wspomniałam, ponad 3 miliardy złotych, a roczne wydatki na wszystkie zadania związane z dziedzictwem narodowym, a więc ochronę zabytków, utrzymanie muzeów, archiwów i miejsc pamięci to z grubsza kwota poniżej 600 milionów. Wychodzi na to, że tak naprawdę na dziedzictwo wydajemy około 20 procent budżetu, daleko więc do „potworności”. Największą pozycją w budżecie ministra kultury – blisko 50 procent – jest oczywiście szkolnictwo artystyczne. A więc edukacja. 

Nie widzę też dychotomii między ochroną dziedzictwa a upowszechnianiem. Każde działanie związane z dziedzictwem musi się wiązać z upowszechnianiem wiedzy na jego temat. Nie mam poczucia rozdarcia.

Żyjemy jednak w takim momencie, kiedy metody upowszechniania bardzo się zmieniają. Internet jest czymś niewątpliwie dla kultury nowym, musimy się uczyć dobrze go wykorzystywać do kontaktu z odbiorcą. Daje olbrzymie możliwości dotarcia do ludzi, ale zarazem wpycha kulturę w ten sam worek, co wiele różnych rzeczy. Kultura w internecie musi rywalizować wciąż z wszelkimi innymi formami spędzania czasu wolnego.
Zawsze tak było. Sto lat temu odbiorca decydował o tym, dokąd pójdzie, jak wyjdzie z domu, a dzisiaj co kliknie, jak włączy komputer, i to nadal jest rywalizowanie kultury z innymi formułami spędzania czasu.

Tak, ale sto lat temu potencjalnych odbiorców było znacznie mniej.
Powstało narzędzie, które pozwala dotrzeć do większej liczby odbiorców w prostszy sposób, zwłaszcza tych, którzy są oddaleni od centrów kultury żywej. Dla mojego pokolenia podstawowym źródłem dostępu do kultury – poza właśnie kulturą żywą – były media starego typu, czyli radio i telewizja. I też zawsze człowiek miał przed sobą decyzję, czy pstryka na kanał z meczem, teleturniejem czy teatrem telewizji. Internet na pewno daje duże możliwości, ale one nie są łaską zesłaną z nieba, która pozwala osiąść na laurach i cieszyć się, że już teraz mamy dostęp do wszystkiego. 

Internet jest przede wszystkim pomocny w przypadku ludzi, którzy są pozbawieni bezpośredniego dostępu do kultury. Nie jestem pewna, bo takich badań jeszcze nie robiliśmy, ale wydaje mi się, że jak ktoś ma do wyboru obejrzenie w internecie nagrania spektaklu teatralnego i pójście do teatru, to jednak wybierze wydarzenie na żywo. Tyle że do tego trzeba po pierwsze wyjść z domu, po drugie zapłacić za bilet. A jeżeli mieszkam na przykład w Barcianach i do najbliższego teatru mam 100 kilometrów, i jeszcze musiałabym po spektaklu wrócić do domu, to wszystko staje się dużo trudniejsze. Proszę pamiętać, komunikacja publiczna zwykle przestaje funkcjonować w godzinach, kiedy się wychodzi z instytucji kultury. 

Wiąże się z tym inny temat, promocja kultury. Każda instytucja ma dziś swój dział promocji. Oczywiście promowanie różnych działań jest istotne ze względu na tę walkę o czas wolny. Z drugiej strony promocja kultury doprowadza do sytuacji absurdalnej, w której o teatrze czy literaturze mówi się językiem reklamy, rynku. Czy pani widzi w tym zagrożenie?
Być może, ale nie to zagrożenie wydaje mi się największe. Dużo poważniejszym problemem jest to, że instytucje kultury są deficytowe – w przypadku muzeów, teatrów czy filharmonii prawie zawsze mówimy o jakiejś dotacji samorządu czy państwa, która pokrywa deficyt pomiędzy zyskami z biletów a realnymi kosztami utrzymania i produkcji. W świecie kultury – poza kilkoma obszarami – deficytowym, dochód, dla którego osiągnięcia stworzone są narzędzia promocji i reklamy, jako taki nie istnieje.

Chyba że za dochód uznamy tutaj dotację, która może iść za liczbą odbiorców. 
To wciąż tylko niwelowanie deficytu. Więc jeśli w kulturze posługujemy się automatycznie narzędziami stworzonymi do promocji i reklamy towarów komercyjnych, często niewłaściwie wydajemy pieniądze. Nie ma bezpośredniej relacji pomiędzy kosztami promocji a wzrostem przychodów, więc nie ma odpowiednich algorytmów wyliczających, co się opłaca, a co nie. Piarowcy w instytucjach kultury nie mają nawet jak sprawdzać, czy ta promocja jest skuteczna w aspekcie finansowym... W efekcie działania promocyjno-reklamowe instytucji kultury nie zawsze mają przełożenie na realny wzrost zainteresowania widza. 

Promocja bywa jednak też w pewnych przypadkach kluczowa. Jeśli jej brak, nie sposób się przebić z najprostszymi komunikatami. Dobrym przykładem są obowiązujące od wielu lat darmowe wstępy w muzeach w określony dzień tygodnia. Tymczasem podczas Nocy Muzeów pytaliśmy ludzi w kolejkach, dlaczego w nich stoją. A oni na to: jest za darmo. A przecież w zeszłą środę było za darmo, i w następną też będzie, tyle że prawie nikt o tym nie wie.

Chciałam na koniec zapytać o pani zdanie na temat polskiej estetyki przestrzeni publicznej. Filip Springer opowiadał w „Wannie z kolumnadą” o złym guście Polaków, o polskim chaosie estetycznym. Natomiast teraz świeżo ukazała się książka Ziemowita Szczerka „Siódemka”, która opowiada o podróżowaniu przez ten polski przydrożny chaos z pewną czułością. Może ten chaos nie musi być zjawiskiem czysto pejoratywnym. 
Gdybyśmy naprawdę chcieli żyć w uporządkowanej przestrzeni, to mieliśmy w ostatnich dziesięcioleciach wielokrotnie możliwość zmiany myślenia, i prawa przede wszystkim. Da się przy pomocy pewnych regulacji zapanować nad tym chaosem. Na pewno jednak tych możliwości nie wykorzystaliśmy. Wychodzono raczej dotąd z założenia, że w państwie liberalnym od indywidualnej decyzji zależy, jak kto chce kształtować swoją siedzibę i swoje najbliższe otoczenie. To, co się dzieje wokół nas, to cena, jaką płacimy za ten tok myślenia. 

Jedno to architektura, która może być do pewnego stopnia kształtowana przez prawo, a drugie to powszechny gust. Pytanie, na ile możemy myśleć właśnie o sztuce jako narzędziu kształtowania gustu.
Ona zawsze nim była, jest i będzie, ale jeżeli wielka gwiazda filmowa, ikona stylu, buduje sobie strasznego „kaszalota”, to wszyscy zbudują sobie takie same „kaszaloty”. Gust masowy kształtowany jest przez masowe wydarzenia, a nie poprzez sztukę wystawianą w Zachęcie.

To co można zrobić?
Można tworzyć narzędzia ustawowe, posłużyć się rozwiązaniami, które funkcjonują z powodzeniem w innych krajach i nikomu wolności tak bardzo nie ograniczają. 

Ale wrócę do drugiej kwestii, polskiego gustu. Jako historyk architektury jestem przekonana, że Polacy wyjątkowo źle się poddają jakimkolwiek normom estetycznym. W większości nie odczuwają potrzeby funkcjonowania w przestrzeni uporządkowanej, robią raczej wszystko, aby była nieuporządkowana. Każdy spacer po nowym osiedlu willowym pokazuje to samo: obok siebie stoją domy, które są skontrastowane absolutnie wszystkim: kolorem, kształtem dachu i na pewno stylem. Nigdy się nie zdarza, żeby ktoś z własnej nieprzymuszonej woli, wybierając projekt domu, wziął pod uwagę formułę architektoniczną, w jakiej funkcjonuje już coś obok. Słyszała pani, żeby ktoś wyjrzał za płot swojej działki i powiedział: „O, ten mój sąsiad zbudował taki modernistyczny seledynowy dom, to ja też chyba pójdę w seledynek i też posłużę się modernizmem”?

Raczej jest odwrotnie.
„On ma zielony? Nieeee. Mój będzie czerwony”.
Po pierwszej wojnie światowej, w związku z przejściem Prus Królewskich do państwa polskiego, niemieckojęzyczni mieszkańcy wybrzeża zdecydowali się na emigrację. Część przeniosła się w głąb Niemiec, ale znaczna część do Wolnego Miasta Gdańska, gdzie rozpoczął się wtedy ogromny boom budowlany i powstało wiele osiedli mieszkaniowych. Po drugiej wojnie z kolei Niemcy zostali wysiedleni, a na ich miejsce przyszli mieszkańcy Polski z różnych terenów. Zasiedlili te domy, ciągnące się po horyzont szeregowce o idealnie dobranych dachóweczkach, koncepcie plastycznym, czasami nawet jakiejś dekoracji powtarzającej się na wszystkich domach. Sugeruję wycieczkę, żeby zobaczyć, co się tam wydarzyło. Zaręczam, że każdy dach jest przebudowany i naprawdę bardzo zadbano o to, żeby każdy był przebudowany inaczej. Jeżeli jeden sąsiad podniósł kalenicę, to drugi wybrzuszył to w postaci francuskiego dachu mansardowego. Jeżeli jeden rozstawił wystawki prostokątne, to drugi zrobił wole oczy, a następny na pewno zrobił okna połaciowe.

A rekord świata bije dom, który jest we Wrzeszczu. Spory szeregowiec, a w nim jeden segment, którego właściciel zadbał o to, żeby tak jak on ma, to nikt nie miał. Dach ma inną wysokość kalenicy, inną formę i kształt, inną technikę pokrycia, inny kolor, inny rodzaj okien, przekute otwory okienne na inny wymiar prostokąta, wymieniono całą stolarkę, wykuto łuk nad drzwiami – cały dom jest kompletnie przeryty. Ale to mało! Przed domem jest 20 centymetrów trawki, ogrodzonej płotem z furtką… A przed domem chodnik, wszędzie indziej ułożony z płyt równoległych, ale na wysokości tego domu płyty zostały wyrwane i ułożone pod kątem 45 stopni. Jakby było mało, właściciel kupił sobie plastikową rurkę z lampkami, taką, z jakich robi się dekoracje na Boże Narodzenie – tyle że ta rurka jest całoroczna, bo ja to widziałam w lipcu – i pociągnął ją po linii podziału między sobą a sąsiadem: po ścianach, po dachu, po kalenicy i po tym płotku. Jak zapada zmrok, to to włącza. I po tej rurce śmiga naokoło dyskotekowa lampka, ostro wyznaczając granice oddzielające jego orbis interior od wrażego, monotonnego orbis exterior

Czy tego obywatela można przekonać do życia we wspólnie uporządkowanej przestrzeni? Skoro pewnie wszystko, co oszczędził w życiu, włożył w to, żeby mieszkać w przestrzeni, która się wyróżnia?

Czyli Szczerek ma rację, ten nieład jest stałym elementem polskiego krajobrazu? Nie powinniśmy się za dużo po wspólnej przestrzeni spodziewać?
Polacy deklarują chęć życia w uporządkowanej przestrzeni, ale pod warunkiem że nie ograniczy to ich wolności i swobody. Porządek ma być za progiem ich domów, ale te ich domy mają być takie, jakie sami sobie wymyślą. 

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).