Miron Białoszewski, „Chamowo”

Zofia Król

Opisana w wydobytym z papierów pośmiertnych „Chamowie” przeprowadzka stała się dla Białoszewskiego okazją do podjęcia próby opisu świata od nowa

Jeszcze 2 minuty czytania

Ma się momentami wrażenie, że Białoszewski próbował opisać  wszystko. Dlatego „Chamowo”, dla czytelnika niewprawnego w słuchaniu Mironowego gadulstwa, bywa pewnie po prostu nudne. Imiona bohaterów, którzy krążą między Saską Kępą, Żoliborzem i Aninem, odwiedzając się wzajemnie o różnych porach dnia i nocy, w końcu się mylą. Wzrok w pośpiechu przeskakuje fragmenty zasłyszanych gdzieś na ulicy dialogów. Zaskakuje oczywistość opisów („taki deszcz z góry na dół”) i ich redundantna powolność („chcę powiedzieć. Mówię”). Prawdziwa radość czeka jednak czytelników, którym uda się tę barierę fałszywej nudy przekroczyć. Poczuć to pisanie, na które „musi naciec życie, przeżycia, wychodzenie, obcowania”. Pisanie, które „nie może wynikać z niczego”.

Miron Białoszewski, „Chamowo”. Państwowy
Instytut Wydawniczy, Warszawa, 388 stron,
w księgarniach od 29 lipca 2009
I życie nacieka: rozmowy w przychodni, załatwianie meldunku, podróże autobusem, widoki przez okno, odgłosy od sąsiadów, zwierzęta przyjaciół, baby z kwiatami. A wszystko opowiadane z czułością, odnotowywane drobiazgowo i precyzyjnie. Bez stanowczych stwierdzeń, bez konsekwentnych wywodów, bez uporządkowanych sprawozdań z lektur i myśli. Bo w życiu – a chodzi tu o życie i nic innego – jest „raz tak, raz tak”. I tak oto całe to ględzenie w perspektywie czułości wobec tego, co jest, w perspektywie pokornego „raz tak, raz tak”, staje się poezją. „Życie jest życie. Ubezpieczalnia, poczta, sklepy, przystanki, czytelnia, wszystko to razem trzyma człowieka we władzy lokalności jak w podręcznej siatce”.

I bywa „dobre”. Ten najprostszy przymiotnik należący chyba do setki najczęstszych polskich słów, banalny i niewyrazisty, u Białoszewskiego nabiera pierwotnej, etycznej mocy. „Chodziłem po Francuskiej i chodziłem. To dobra ulica”. Dobry bywa śnieg, widok i dzień, zawsze w najpoważniejszym znaczeniu słowa. Po zawale wszystko jest – jak pisze Miron – łaską losu. „Wszyscy się spotykają. Wszyscy żyją. Trochę jak w niebie”. Niewiele trzeba.
Przede wszystkim trzeba patrzeć, a najlepiej się gapić. Waga widzialności jako najbardziej bezpośrednio odczuwanego aspektu świata jest w „Chamowie” szczególna. „Co innego wiedzieć a zobaczyć”. Ważny jest układ, konstelacja rzeczy. Miron patrzy przez okno, w górze księżyc, w dole woda. Ten obraz się powtarza, trwa. Księżyc towarzyszy Mironowi bezustannie. „Uświadomiłem sobie, że chcę księżyca w wodzie”. Patrzący, księżyc, woda i „coś trzeciego” – odbicie. Patrzący schodzi ze swojego mrówkowca i odnajduje odbicie w wodzie, na końcu nadwiślańskiego piasku. Rozczarowanie. Bo konstelacja uległa zmianie. Bo widzialność przeistoczyła się. Innym razem Miron bez powodzenia próbuje jednocześnie gapić się na rozciągającą się „równo” za oknem noc i zapisywać chwytane na bieżąco okruchy gapienia. Ale pisanie i patrzenie nie zawsze dają się połączyć, ceną pisania jest nagła utrata tego, co za oknem, nachodzą mgły, księżyc na prawo, „równa” noc przepada na zawsze. „Tamta noc już uciekła, już nigdy nie wróci, tylko będzie się ode mnie oddalała, oddalała”.

A tymczasem najpiękniejsze są układy stałe, nieruchome, malarskie. Świat zimowy widziany z góry przypomina obrazy Boscha. Dwie wierzby przy Wale Miedzeszyńskim są jak z Tintoretta. Elektrownia na Siekierkach – jak zamek. Tam na stoku wału, wśród ziół Abraham mógł składać ofiarę z Izaaka. Czas nie płynie linearnie, epoki spotykają się w osiedlowej przestrzeni. Szczegóły widziane z okna mieszkania na Lizbońskiej 2 wpisują się w wieczność. „Baba w niezmiennym palcie z kołnierzem z byle futra. Jeszcze dalej chłopaczek (…). Prześlizgnął się. Jak od wieków”.
Wobec widzianych przez okno – mieszkania i autobusu – cudów, książki nie są takie ważne. Brak opisu lektur, brak opisu świata poprzez lektury, bardzo odróżnia „Chamowo” od innych dzienników tego czasu. Jakieś kryminały, owszem, książki młodzieżowe, coś „z podróży, z Księżyca, z objawień, albo morderstwo”. Mirona interesuje literatura „podejrzana”, „nieliteracka”. Chodzi przecież o to, żeby czytanie było możliwie podobne do gapienia się, żeby nie oddalało od życia, nie dystansowało od tego, co widać przez okno, nie zmuszało do intelektualnego zawieszenia myśli ponad widzialnością.

Przeprowadzka, która dla osadzonego w lokalności Mirona jest całkowitą zmianą życia, od podstaw, staje się okazją do filozoficznej redukcji, do podjęcia próby opisu świata od nowa. Rozkwita Mironowa geografia – „siadam za błyszczącym w trawie kotem”, mania kupowania kwiatów od praskich bab, i etyka – „postanowiłem wygonić z siebie niedobroć bycia sobie”, akustyka i „fizjologia ciągłości” – „to my te mieszkania rodzimy”. „Zaiskrzyło natchnionkiem”.
Nie brakuje i złych chwil, nie starcza już energii, rozmowy stają się tylko rozczarowującą „karykaturą przeszłości”, zmęczenie zabija świeżość patrzenia. Miron goli się o czwartej rano, żeby jakoś wyglądać do szpitala. „Raz tak, raz tak”.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).