Na socjalistycznych podwórkach
fot. Kuba Dąbrowski, Zachęta Narodowa Galeria Sztuki

Na socjalistycznych podwórkach

Zofia Król

I ja także, urodzona w 1980 roku, wyjadałam Vibovit z torebki, miałam skarbonkę wypełnioną monetami, lubiłam uroczą rusycystkę, którą po semestrze zastąpiono niedouczoną anglistką. Tym bardziej oczekiwałam od Pauliny Wilk czegoś więcej niż jałowego zdania sprawy ze wspólnej przeszłości

Jeszcze 2 minuty czytania

Zaczyna się nawet nieźle: gromadka dzieci podkłada monetę pod koła jadącego przez miasteczko pociągu, wielokrotnie, aż złotówka stanie się zupełnie gładka, leciutka i bezgłośna. Nie dowiemy się jednak o dzieciach wiele więcej, ekspres Moskwa-Berlin okaże się metaforą zmieniających się czasów, a one – przedstawicielami pokolenia. Zbiorowa forma „my”, która pojawia się już w pierwszych akapitach, rządzić będzie narracją „Znaków szczególnych” do ostatnich stron, wbrew nadziei czytelnika, który z każdym rozdziałem oczekuje przejścia od retoryki manifestu do losów poszczególnych, do opowieści prawdziwie istotnych; i wbrew tytułowi, który – jak sugerują dołączane do książki obfite materiały promocyjne – symbolizować ma właśnie odrębność poszczególnych jednostek w ramach zbiorowości. Zdarzają się lepsze momenty, kiedy Paulina Wilk, niesiona autentycznymi emocjami, skupia się przez chwilę na konkretnych okolicznościach z własnego życia, opisując na przykład stalową miarkę – swoją pierwszą mechaniczną zabawkę, zamienianie się z bratem na pokoje, dziurawy mur oddzielający jednostkę wojskową od osiedla, czy zapach wyświetlającego bajki projektora. Zwykle jeszcze w tym samym akapicie pojawia się jednak dyktatorskie, żarłoczne „my” i pochłania skutecznie wszelkie resztki poszczególności.

Paulina Wilk, „Znaki szczególne”.
Wydawnictwo Literackie, 300 stron,
w księgarniach od marca 2014
Jeśli książka Pauliny Wilk o pokoleniu transformacji może się do czegoś przydać, to do ćwiczenia granic literatury i upewnienia się, że jej zasadę stanowi pojedynczość, jednostkowość. Przy czym nie chodzi tylko o jednostkowego bohatera literackiego – gdyby narrację pokoleniową zamienić konsekwentnie w „Znakach szczególnych” na formę pierwszej osoby liczby pojedynczej, być może niektóre fragmenty lepiej by się czytało, ale antyliteracki wydźwięk całości pozostałby bez zmian. Problem bowiem w tym, że kategoria „my” rzutuje na cały język opowieści, nadając mu fałszywą, uogólniającą nutę. Uwięziony w stereotypie, w banale język niczego nie nazywa, nie staje się literaturą, powiela tylko ustalone schematy, a zakreślając koła zawsze zbyt szerokie w stosunku do przedmiotu, rozmija się z rzeczywistością, do której opisania aspiruje, tak bardzo, że po prostu kłamie. Uderzająco banalne, a przez to nieprawdziwe, są także stosowane przez autorkę szumne metafory. „Na ruchomych piaskach nikt nie był pewny jutra”. „Tylko niektórzy wskoczyli do wolnorynkowego basenu z werwą i pewnie popłynęli naprzód”. A „my”: „pchaliśmy się na uczelnię w wielkim ścisku, jak uciekinierzy na ostatni statek, który może nas zabrać na wyspę koniecznego awansu”. Zaś „kiedy wbiegliśmy do hali odlotów (...), okazało się, że kursy rakiet wstrzymano do odwołania”. Wszystkie te rakiety i baseny stają się pozbawionymi sensu wydmuszkami, pojawiając się zamiast próby diagnozy, zamiast podstawowego namysłu nad tym, jak to naprawdę mogło być i co się właściwie wydarzyło. Taki namysł nie odbywa się jednak nigdy w próżni, wymagałby świadomego użycia słów i zdań, współpracy z językiem, której Paulina Wilk w ogóle nie podejmuje.

Gdyby nawet uznać „Znaki szczególne” za publicystykę, która nie musi się silić na językowe sztuczki, byłaby to publicystyka dość miałka – nie o żadne sztuczki tu bowiem chodzi, ale o podstawową świadomość narzędzia, o prosty, ale łatwo pomijany fakt, że książki pisze się w języku – obrazy „epoki transformacji” nie są przecież wyświetlane na wielkim projektorze, odwzorowującym zmieniający się świat w skali 1:1, ale podawane poprzez słowa, trudne w obsłudze cząstki znaczeń. Nawiasem mówiąc, pokaz slajdów także wymagałby skupienia na formie. Niedawno w Zachęcie pokazywana była wystawa zdjęć i filmików Kuby Dąbrowskiego, „Film obyczajowy produkcji polskiej” – na kilkuset obrazach artysta, także urodzony w roku 1980, utrwalił osobiste chwile od lat 90. do współczesności, w jednej z sal równolegle i miarowo pracowało kilka rzutników, wyświetlając przejażdżki rowerowe i granie w kosza pod blokiem, domówki u znajomych i zmienianie dzieciom pieluch w samochodzie. Kuba Dąbrowski uparcie używa punktu widzenia „ja” – i właśnie dzięki temu spojrzenie utożsamiające, niewymuszone wzruszenie, że oto i my oglądaliśmy filmy na magnetowidach, żuliśmy gumyTurbo i bawiliśmy się na podwórkach, staje się możliwe. Choć forma prezentacji zdjęć także była dyskusyjna – niektórzy twierdzili, że lepiej pasowały do bloga niż na ściany galerii – umieszczony przy wejściu na wystawę obrazek z tekstem „Tu wklej swoją fotografię” nie stał się pustym gestem, ale realnym i przez wielu widzów chętnie przyjmowanym zaproszeniem do wspomnieniowej wspólnoty.

Narracji Pauliny Wilk brakuje szczerości – rozumianej także właśnie jako adekwatność języka – dlatego zaproszenie do wspólnego przeżywania w ogóle nie następuje, albo odbywa się na poziomie banalnych knajpianych wspominek, z tą różnicą, że w przypadku tych ostatnich słowom towarzyszą wspólne emocje, a kłamstwo języka traci znaczenie. Oczekiwanie, że takie barowe emocje połączą pokolenie dzisiejszych trzydziestoparolatków – i przede wszystkim, że na takich emocjach da się bez pisarskiego wysiłku zbudować sensowną opowieść – jest nieco na wyrost. Tak, i ja także, urodzona w 1980 roku, wyjadałam Vibovit z torebki, miałam skarbonkę wypełnioną monetami – tyle że świnkę, a nie kota – i ja także lubiłam uroczą rusycystkę, którą po semestrze zastąpiono niedouczoną anglistką. Zbieżność szczegółów rzeczywiście imponująca. A powtarzalność ma – także z punktu widzenia estetycznego – ogromną moc. Tym bardziej od autorki książki o pokoleniu transformacji oczekuję czegoś więcej niż jałowego zdania sprawy ze wspólnej przeszłości – choćby zadania pytania, co z tego wynika.

„Znaki szczególne” nie mówią nam niestety nic nowego. Przeciwnie, wszystkie elementy opowieści pojawiają się dokładnie wtedy, kiedy wypada o nich wspomnieć. W okolicach strony setnej przyjeżdżająca do Warszawy z prowincji przedstawicielka pokolenia zauważa w podziemnych pociągowych tunelach sylwetki bezdomnych – aha, to ten moment, kiedy ma się okazać, że dziki liberalizm lat 90. nie stanowił odpowiedzi na wszystkie problemy. Zaś kilka stron przed końcem, jako ostateczne potwierdzenie postępującego „deficytu autorytetów”, pojawia się przeżywana obowiązkowo przez generację JPII chwila śmierci Jana Pawła II. Wyczekiwane przez czytelnika przejście do diagnozy współczesności właściwie nie następuje – zamiast próby zrozumienia, co zmienia obecność technologii w życiu tych samych przedstawicieli pokolenia, którzy w latach 80., jak nadmieniają wspomniane materiały promocyjne, „bawili się na socjalistycznych podwórkach” i chodzili w „identycznych rajstopach”, pojawiają się tylko nieznośnie moralistyczne uwagi mające świadczyć o tym, że kiedyś było lepiej, w rodzaju: „Teraz za sprawą noszonych zawsze przy sobie telefonów nie przywiązujemy szczególnej wagi do tego, co mówimy. Nadajemy często i dużo, byle jak”. Konsekwencje powodowanego przez technologie moralnego upadku mogą być, jak się okazuje, bardzo poważne: „Wirtualne życie nie pozostawia głębokich emocjonalnych śladów. Niepokoi mnie prawdopodobieństwo, że moja śmierć nie wywoła w nikim uczucia dojmującej pustki”.

Dopiero dwie strony przed końcem pojawia się akapit opisujący przemiany najbardziej współczesne – poszukiwanie przeciwwagi dla dominującej technologii: pieczenie chleba, odbudowywanie więzi sąsiedzkich na festynach, wymienianie się rzeczami, hodowanie własnej pietruszki i pomidorów. Pytania dotyczące specyfiki biografii pokolenia transformacji nie zostają jednak w tym kontekście nawet zadane. Czy wychowane w Peerelu pokolenie używa technologii inaczej niż rówieśnicy z Europy Zachodniej? Jak na nasz stosunek do smartfonów wpływa wspomnienie upragnionych magnetowidów lat 90.? Czy dla współczesnego hipstera, który hoduje pietruszkę i pomidory na balkonie, ma znaczenie, że jeszcze niedawno – nie ze względu na modę, ale na realną potrzebę – hodowała je w ogródku działkowym jego mama? Od francuskich czy amerykańskich trzydziestoparolatków różni nas to, że bardzo niedawno coś, co teraz jest modnym wybrykiem, było codziennością. Czy to coś zmienia? Czy wyciągnięte ze starego pudła swetry w jelenie jakoś nas z tamtymi czasami wiążą, coś nam w czasach dzisiejszych odmieniają? Wygląda na to, że – póki co – lepiej, żeby każdy odpowiadał za siebie.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).