Sport luzerów
SimpleIllustrations CC BY-NC-ND 2.0

11 minut czytania

/ Literatura

Sport luzerów

Zofia Król

Póki trwają smutne spotkania autorskie, póki nominowani czekają pokornie na ogłoszenie nagrody, póki luzerzy piszą dalej – pozostaje możliwa też gorzka miłość do literatury. O „Wydatkach” Łukasza Zawady

Jeszcze 3 minuty czytania

Dlaczego Łukasz Zawada na początku 2019 roku aż dwa razy zwracał komuś za imprezę sylwestrową? Na jakie schorzenia pomagają mu Diklofenak i Ksylometazolina? Dlaczego godzi się płacić bankowi 5 złotych za wyjmowanie gotówki przy użyciu karty? Czy sam wyżuł wszystkie siedemdziesiąt trzy paczki gum do żucia? I przede wszystkim: po co mu ten kupiony w kwietniu budzik na baterie?! Choć wyimaginowany wydawca podkreśla w zawartym w tej samej książce odmownym liście do autora, że ­strumienia życia nie da się w pełni zapamiętać i zapisać, to bez wątpienia ów strumień przemawia do nas poprzez listę wszystkich wydatków Zawady z roku 2019. Wzięte prosto z życia i zagęszczone na małej przestrzeni kartek szczegóły, jak w innych książkach późnych wnuków i wnuczek grupy OuLiPo, nieoprawione literacko, ale zawarte pomiędzy okładkami książki, a przez to poddane intensywnie czytelniczej uwadze, strumień życia przemieniają w rodzaj niemożliwego do opanowania literackiego wodospadu. Jak potrawy u Pereca czy dialogi z Olą z niedawnej „Romantiki” Piotra Mareckiego, wydatki Łukasza Zawady przegląda się z narastającą ciekawością i proporcjonalnie narastającym zdziwieniem, że oto wcale nie nudno jest czytać, ile razy ktoś kupił wino, ile tofu, a ile karmę dla psa. Ustami nauczycielki kreatywnego pisania Zawada definiuje przecież literaturę jako „skutkującą jakąś odmianą przyjemności formę spędzenia czasu, zanim się umrze”.

Wartość książki Łukasza Zawady nie zasadza się jednak na pomyśle spisania wydatków, który wpisuje się co prawda zgrabnie w tradycję ready made’ów i streszcza sprytnie kapitalistyczną „codzienność współczesnego konsumenta w średnim wieku”, ale sam w sobie, jak zauważają zresztą bohaterowie i narratorki, nie jest szczególnie oryginalny. „Wydatki” są warte uwagi przede wszystkim poprzez to, czym i jak autor ów spis oprawił. Całość składa się z pięciu utworów. „365 dni, 42 923 złote i 45 groszy”, czyli właśnie spis wydatków, zajmuje centralne miejsce. Został poprzedzony wprowadzeniem w sytuację młodego autora, który nominowany do Paszportów „Polityki”, ale nienagrodzony, podsumowuje straty finansowe i wpada na szalony pomysł znalezienia prywatnego sponsora (to „Paszporty”, kokieteryjny wobec czytelniczki, najmniej interesujący tekst w tej książce), oraz „Kursem kreatywnego pisania”, urozmaiconym brawurowym wykładem o literaturze. Z kolei po centralnym utworze znalazł się w spisie treści wspomniany odmowny list od wydawcy, który podważa wartość „365 dni” jako popłuczyn po Perecu, ale formułuje pod adresem autora dziwną ofertę („Propozycja wydawnicza”), oraz mowa pogrzebowa, streszczenie przypadków życia i twórczości Łukasza Zawady, który „lubił falafele. Boks tajski. Mrożoną wódkę i boczniaki w oleju” („Ceremonie żałobne”). W tle oczywiście ceniony przez Miłosza dżem truskawkowy, który zresztą, podobnie jak każdy inny dżem, ani razu nie pojawia się w spisie wydatków.

Łukasz Zawada, Wydatki. Filtry, 192 strony, w księgarniach od września 2021Łukasz Zawada, „Wydatki”. Filtry, 192 strony, w księgarniach od września 2021Każdy z tych utworów jest osobnym esejem. Zaś szalone, niekiedy nieporadne fragmenty literackie, jakie wplata w tok swojego kursu nauczycielka, pisane pozornie na szybko, od niechcenia, to przykłady niezwykle intensywnej prozy, która z łatwością mogłaby stać się zaczątkiem tomiku opowiadań: miniatura o prawach zwierząt, parodia felietonu ekonomicznego czy szkic biograficzny o Stanisławie Ulamie, współtwórcy bomby termojądrowej. „Kurs kreatywnego pisania” to zresztą najdłuższy tekst w „Wydatkach” i, jak się zdaje, najważniejszy. Łukaszowi Zawadzie nie chodzi bowiem tylko o odnotowanie za pomocą spisu z natury doświadczanego przez nas momentu późnego kapitalizmu ani tylko o tę pisaną z niezwykłą precyzją prozę, ani nawet o eseistyczne przyglądanie się z rozmaitych punktów widzenia osobie początkującego pisarza i wielokrotne tematyzowanie własnej twórczości. W „Wydatkach” chodzi o rozpisane na rozmaite głosy gadanie o literaturze, i to gadanie odbywa się co najmniej na kilku poziomach.

Przede wszystkim nauczycielka kreatywnego pisania serwuje swoim słuchaczom niezwykle trzeźwą i pozbawioną złudzeń wizję literatury: pisarzy („jednostki, które piszą i czytają książki po dwudziestym piątym roku życia, to osoby niedojrzałe lub po prostu przegrane, luzerskie, niebędące w stanie przebić się na istotniejszych, mających dziś wpływ na kierunek ludzkości polach”), gatunków literackich („można też napisać inaczej, czyli zacząć od początku, a na koniec do tego początku nie wracać. Wówczas w większości przypadków zostanie się uznanym za pisarkę eksperymentalną, pisarza eksperymentalnego”, „pisanie powieści sprowadza się do odwlekania zakończenia”), rynku („dziś przepis na infantylny bestseller (…) to literatura udająca literaturę dla dorosłych, czasem będąca w istocie pierwszorzędną, ale jednak literaturą młodzieżową. Pełną opisów broni i samochodów, a w wersji kobiecej spełnionych lub niespełnionych miłości”), nagród („niech się państwo trzymają z dala od nagród, zwłaszcza od Nagrody Nike. Najgorsza nagroda! Najperfidniej umocowana, w najprzemyślniejszym dystansie od Bożego Narodzenia”) i samego procesu pisania („pisanie składa się głównie z niepisania”). Niektóre z tych uwag skrywają zapewne poglądy samego autora, inne są stylizowane i dodatkowo podkręcone ironią, jeszcze inne gorzkim przekąsem, wiele z nich wywołuje śmiech, jak ta o książkach Remigiusza Mroza jako przykładzie prozy konceptualnej („idea dzieła waży więcej od konkretnej realizacji. W przypadku Remigiusza Mroza tą ideą jest Remigiusz Mróz, wizerunek Remigiusza Mroza”). Pojawia się też szczególnie mi bliski fragment o reportażu, dowodzący, że „nigdy nie zaistniał choćby jeden okaz literatury faktu”, bowiem słowa są zawsze tylko metaforami, a selekcja perspektywy odbywa się już na poziomie jakiejkolwiek rozmowy. Silenie się na rozróżnianie prawdy i fałszu w literaturze jest więc szkodliwe, a nawet „im mniej przestrzeni dla fikcyjności na co dzień, tym więcej dla autorytaryzmu”. Nauczycielka proponuje więc, że jeśli już adepci kursu muszą uprawiać literaturę faktu, to niech nie silą się na istotność, i serwuje jako przykład miniaturkę rozważającą właściwości koloru magenta. „Magenta wchłania i przejmuje, zagarnia dla siebie. Magenta ma ezoteryczny kod koloru ff0090. To jakby para wystraszonych oczu ukryta w środku jakichś koordynat”. W myśl zasady, żeby nigdy nie traktować – jak robią to niektórzy – literatury śmiertelnie poważnie.

Z kategorią powagi jest tu zresztą pewne zamieszanie, kilka stron wcześniej narratorka nawołuje swoich adeptów do zachowania powagi i pisania książek dla dorosłych. Z kolei bliżej końca wykładu podkreśla, że nie da się dziś napisać poważnej książki, bo rzeczywistość wokół jest skrajnie niepoważna. „Cała nasza rzeczywistość jest nienormalna, to znaczy cała rzeczywistość jest niepoważna – jak nieudolna literatura faktu. Zgrywa bardzo poważną, podczas gdy w ogóle nie jest poważna. Ma nas za idiotów”. Oczywiście za każdym razem powaga jest rozumiana nieco inaczej i to stanowi klucz do pozornej niespójności, jednak warto tu od razu zauważyć, że kolejny poziom gadania o literaturze, jaki proponuje Zawada – nieco poza czy ponad owymi gorzkimi uwagami nauczycielki – dotyczy właśnie proporcji powagi i niepowagi, jakich wymaga pisanie, a może tym bardziej uprawiane przez niego, i przeze mnie, pisanie o pisaniu.

Powaga bywa konieczna, bo to, czym się zajmujemy, dotyczy przecież rzeczy najważniejszych, samego życia. Pamiętam swoje oburzenie, kiedy znajomi prawnicy i ekonomiści sugerowali, że moja praca to bujanie w chmurach, podczas gdy zawsze byłam przekonana, że jest dokładnie odwrotnie. Oni zajmują się przydatnymi, ale abstrakcyjnymi systemami, to my zajmujemy się samym sednem. Dobrze jednak, jeśli z tą powagą wobec własnego zajęcia łączy się dla równowagi właśnie zasada nietraktowania literatury śmiertelnie poważnie. Nie tylko dlatego, że w dobrej literaturze – jak podkreśla też nasza nauczycielka – niezbędne są dystans i humor; nie tylko dlatego, że literatura zwykle nie ma bezpośredniego wpływu na rzeczywistość; i tym bardziej nie dlatego, że we współczesnym świecie to „sport luzerów”, tak mało się na tym zarabia. Przede wszystkim nieustanna, umykająca owej powadze wątpliwość co do sensu zajmowania się tym lub owym – co do takiej czy innej opinii i interpretacji, co do przydatności literatury – tkwi u samych źródeł sensownego pisania i myślenia. Jeśli zatracimy tę stałą linię wątpliwości, stracimy też wyjątkową możliwość zajmowania się samym sednem.

Wydawca, narrator czwartego z kolei tekstu w książce, składa autorowi „365 dni” propozycję, aby razem wyjechali do Oakland eksperymentować w specjalnym laboratorium nad jego mózgiem, tak by zamiast hermetycznej zabawy słowami wreszcie powstała książka poczytna. „Mockumentary możliwie nowatorskie, ale zarazem przystępne, dające się z przyjemnością czytać”. W Oakland opracowano sposób sterowania mózgiem za pomocą impulsów elektrycznych i tym samym udowodniono, że wolna wola właściwie nie istnieje, impuls pojawia się, zanim człowiek decyduje – a ściśle biorąc: myśli, że decyduje – w którą stronę się poruszyć, co zjeść i co powiedzieć. Tak sterowany autor mógłby stworzyć książkę ściśle pod upodobania również pozbawionych wolnej woli czytelników. Z następującej po tym tekście „Ceremonii żałobnej” wynika na dodatek, że Zawada, owszem, dotarł do laboratorium w Oakland, a „Wydatki” są właśnie efektem eksperymentów na jego mózgu. Całkiem udanych.

Zanim wydawca zakończy list, wspomni jeszcze, że dość już ma właściwie książek i wydawnictwa, i ma trochę nadziei, że wspólny wyjazd za ocean będzie też okazją do ucieczki od tego absurdalnego zawodu. Któż z nas nie marzył o hodowaniu marchewki zamiast stawiania dziwnych czarnych znaczków na białym tle? „Propozycja wydawnicza” pokazuje zatem także drogę od pisania, poprzez odczłowieczające, nieco groteskowo przedstawione technologie, poza literaturę. Tymczasem póki w naszym świecie trwają smutne spotkania autorskie, póki nominowani czekają pokornie na ogłoszenie nagrody, póki luzerzy piszą dalej, póki trwa cały ten opisywany tu okołoliteracki groteskowy teatr – pozostaje możliwa też gorzka miłość do literatury. Kolejny poziom gadania, na jaki wprowadza nas Łukasz Zawada, przywołuje właśnie kontekst tej trudnej miłości. W tym sensie można też rozumieć „Wydatki”, jak sugeruje ta sama wciąż nauczycielka pod koniec wykładu, jako „parafrazę klasycznego literackiego romansu, (…) czyli po prostu historii o miłości (…), w tym przypadku o miłości do pisania, która nie może zostać urzeczywistniona z przyczyn ekonomicznych”. A jeśli Zawada pogubił paragony i wydatki wcale nie są kompletne? Strumienia życia nie da się w całości zapamiętać i zapisać, można go tylko miłować.