Ewa Lipska, „Pogłos”

Zofia Król

Skok poetycki w nowym tomie wierszy Ewy Lipskiej się czytelnikowi przydarza. Choć nie na każdej stronie bynajmniej. Tom – dokładnie tak jak poprzednie – zawiera kilka wierszy świetnych, ale i kilka zupełnie średnich

Jeszcze 1 minuta czytania

Hops. Nagle. Skok. Niekoniecznie „barbarzyńcy, który poczuł Boga”. Niekoniecznie „jakby wyskoczył z nas tygrys i stał w świetle, ogonem bijąc się po bokach”. Ale jednak. Dlaczego?

Co takiego jest w poezji? Przecież nie to, że w wersach, bo i bez wersów tak bywa. Trochę może to, że ciemne na jasnym litery rzucają się do oczu wprost, nie mają swojej przeszłości dziesięć stron wcześniej i pointy dziesięć stron dalej, ale tu i teraz są dane oku. Nagłe z zasady. No i trochę może to, że po to nam dane, żeby było przez chwilę to tylko – jak zwykły stary stół, który się postawi w galerii. A trochę przecież nie wiadomo, co takiego w poezji jest.

Ewa Lipska, „Pogłos”. Wydawnictwo
Literackie, Kraków, 49 stron,
w księgarniach od maja 2010
W każdym razie ów skok w nowym tomie wierszy Ewy Lipskiej się czytelnikowi przydarza. Choć nie na każdej stronie bynajmniej. Tom – dokładnie tak jak poprzednie – zawiera kilka wierszy świetnych, ale i kilka zupełnie średnich. Ma się chwilami wrażenie, że autorka niepotrzebnie dodaje, dopowiada. Jakby nie do końca wierzyła w moc własnego słowa. Poeta, któremu śni się „tłusty druk dzieciństwa” i „wariackie recytacje dedykuje psom” – na dodatek „żyje w schronisku dla słów” („Poeta”). Ktoś kto „choruje na operę”, jest także „pacjentem sal koncertowych” („Opera”), a „naftalina wspomnień” „wietrzy się na sznurku” („Balkon”). Metafory bywają w tych wierszach zbyt domknięte, zatrzaśnięte tak zwięźle w słowach i literach, że dostęp do nich nie jest już możliwy. Wolność czytającego, który zdążył się już na lepszych wierszach rozpędzić, jego frywolna i zarazem skupiona gonitwa wśród słów, zostaje drastycznie i nagle ograniczona.

A kiedy przydarza się skok?

Co jakiś czas wraca miłość i
niewidome noce podczas których
możemy liczyć jedynie na dotyk.
(„Co jakiś czas”)


Już w pierwszym wersie. Tu już „co jakiś czas” – które trwa jeszcze w tyle głowy i, jeśli czytane na głos, w drżeniach powietrza, kiedy pojawia się roztapiające się we własnym szemrzeniu „miłość” – swoją mocą mogłoby wywołać lawinę. Czyżby samo odniesienie człowieka do czasu jego życia dawało w poezji taki efekt? Odniesienie niebanalne, ale wprost. Czyżby to był prosty, melancholijny ton z tęsknych pieśni – starych ludowych i nowych masowych – przeniesiony w delikatniej splecioną tkankę słów Lipskiej? Być może. A być może po prostu jej słowa mają tę właśnie moc, której sama niekiedy nie docenia.

Najdalsze poetyckie skoki przydarzają się może czytelnikowi „Pogłosu” w drobnych, ale elektryzujących punktach, w których autorka styka nagle rzeczywistość z poetycką formą. I wrzuca w to wszystko czytelnika. Iskry lecą. „Lubię wracać ze spaceru pod koniec wiersza. / Kiedy się ściemnia”. Ulica i zmierzch są wewnątrz szeroko rozpościerających się w przestrzeni strof? Czy to „podmiot liryczny” przechadza się po cienkiej linii wersów? Rzecz w tym, że ów wiersz – „Razem” – nie podkreśla granicy między słowami a światem, ale właśnie ją zaciera. A stąd bierze się przecież wielka radość.

„Patrzy na nich zdumione dziecko / którego piłka wpadła do albumu” („Album”).

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).