Komedia bardzo chrześcijańska

6 minut czytania

/ Film

Komedia bardzo chrześcijańska

Jakub Majmurek

Stawką kina Van Dormaela nie jest odczarowanie świata przez odsłaniający metafizyczne kłamstwa śmiech. Podstawowym trybem narracyjnym pozostaje fantazja

Jeszcze 2 minuty czytania

Jak od jakiegoś czasu już wiadomo, Bóg – przynajmniej na liberalnym Zachodzie – umarł i nie żyje. W „Zupełnie nowym testamencie”, nowym filmie Belga Jaco Van Dormaela, Bóg ma się jednak całkiem nieźle, w dodatku mieszka w samym centrum „ateistycznej, lewicowo-liberalnej cywilizacji śmierci” – w Brukseli. Mieszkanie ma co prawda dość zapuszczone i niezbyt komfortowe, jednak zamknięty w swoim gabinecie, przy pomocy komputera, wyglądającego jakby został zakupiony gdzieś w okolicy premiery systemu Windows 3.11, jest w stanie uprzykrzać na co dzień życie ludziom na całym świecie. Bóg jest bowiem u Van Dormaela małym sadystą, łysiejącym, ciągle na coś złym, małostkowym tyranem w workowatych spodniach i rozchodzonych kapciach. Z obsceniczną radością na twarzy delektuje się swoim dziełem stworzenia, w którym kanapka zawsze spada masłem do ziemi, a telefon dzwoni właśnie wtedy, gdy wchodzimy do wanny z ciepłą wodą, szykując się na długą, odprężającą kąpiel. W filmie gra go Benoît Poelvoorde, aktor wręcz urodzony do odgrywania strasznych drobnych mieszczan.  

Bóg terroryzuje nie tylko świat i ludzkość, ale i swoją rodzinę – nieśmiałą, zahukaną małżonkę i wkraczającą w nastoletni okres buntu córkę, imieniem Ea. To właśnie historia jej buntu stanowi oś fabularną filmu. Ea decyduje się pójść śladami swojego brata J.C., bo ma już dość ojca: ucieka z domu i wyrusza w świat, by zebrać swoich apostołów i napisać własny, zupełnie nowy testament. Kompletowanie przez dziewczynkę własnej religijnej drużyny i ucieczka przed ścigającym ją ojcem stają się zarzewiem komicznego konfliktu. Film skonstruowany jest jak seria nie zawsze równych, zwariowanych, surrealistycznych skeczy.

Van Dormael poczyna w nich sobie z chrześcijańską mitologią i symboliką nader swobodnie. Czy jest mu jednak ona potrzebna do czegoś innego niż do żartu? Czy służy do czegokolwiek innego niż wkurzenie religijnych fanatyków? Służy. Van Dormael nie jest bowiem postoświeceniowym prześmiewcą, który w religii widzi jedynie krępujące człowieka więzy czy infantylną gorączkę wyobraźni, z której wychodząca z samozawinionej niedojrzałości ludzkość powinna się w końcu wyleczyć. Ea opuszcza rodzinny dom nie po to, by odczarować świat, ale po to, by zaczarować go w inny sposób, niż proponuje to jej małostkowo-sadystyczny rodziciel i jego metafizyka cierpienia i zakazu.

 „Zupełnie nowy testament”, reż. Jaco Van Dormael 

Stawką kina Belga nie jest odczarowanie świata przez bezlitośnie odsłaniający metafizyczne kłamstwa i ułudy śmiech. Podstawowym trybem narracyjnym pozostawała u niego zawsze fantazja. Van Dormael, który zaczynał karierę w show-biznesie jako cyrkowy klaun, a następnie pracował jako reżyser w teatrze dla dzieci, debiutował w kinie filmem „Toto bohater”, w którym to tytułowy bohater marzy o tym, że jego szare życie jest inne. Wyobraża sobie to, co mogłoby się wydarzyć, gdyby przypadek zadecydował inaczej. „Apostołowie” i „apostołki”, jakich na swojej drodze spotyka Ea, to postaci bardzo do Toto podobne. Wiodą mniej lub bardziej wygodne i zamożne życie mieszkańców demokratycznego, rozwiniętego kraju, a jednak ich życiu czegoś brakuje. Jakiegoś elementu cudowności, magii, naddatku, który nadałby ich życiu smak, ożywił je, jak prąd ożywia działającą na elektryczność maszynerię.

 „Zupełnie nowym testamencie”, reż. Jaco Van Dormael „Zupełnie nowy testament”, reż. Jaco Van Dormael. Belgia,  Francja 2015, w kinach od 1 stycznia 2016W poprzednim pełnym metrażu Van Dormaela fantazje nad różnymi alternatywnymi wersjami własnej biografii snuje także tytułowy bohater, Nemo Nobody. We wszystkich jego fantazjach stawką jest możliwość zbawienia, odwrócenia biegu czasu, pokonania śmierci, powrotu do pełni, od której kiedyś się oddzieliliśmy. Zagadnienia, jakie od zawsze stawiały sobie wysokie teologie wielkich systemów religijnych. W lżejszej formie te problemy powracają w „Zupełnie nowym testamencie”. W filmie pojawia się utopia innej religijności. Religii realnie wyzwalającej człowieka od lęku, śmierci, cierpienia, faktycznie realizującej mesjańską obietnicę – absolutnego szczęścia tu i teraz. Do tej wizji prowadzi nas ciąg żartów i fantastycznych historii. Sama utopia także zostaje wypowiedziana żartem, co zabezpiecza reżysera, pozwala w razie czego skryć się za tarczą ironii. Powiedzieć: „przecież to tylko zabawa”. Być może ironia jest jedynym trybem, w jakim potrafimy artykułować dziś utopijne pragnienia. Ale czy ten humor ostatecznie wystarcza? Czy wizja Van Dormaela przekonuje?

Im więcej czasu mija od mojego pierwszego seansu „Całkiem nowego testamentu”, tym więcej mam wątpliwości. Wtedy zostałem całkowicie uwiedziony, następny seans odsłonił jednak obecne w tym dziele szwy. Gotowe elementy, z jakich często zbudowana jest jego „cudowność”. Łatwość pocieszenia. Zbytnie zaufanie reżysera do mitu szalonej, romantycznej miłości, który – mimo wprowadzenia do niego goryla i ludzko-zwierzęcych relacji – jest podawany tu stanowczo zbyt bezproblemowo. Ale choć widzę gotowce, z jakich utkana jest ta narracja, czuję do niej pewną życzliwość. Jako do zabawnej, surrealistycznej komedii oraz tekstu, który okrężną drogą potwierdza siłę utopijnej wyobraźni i (post)chrześcijańskiej symboliki we współczesnej kulturze. Bo jeśli chrześcijaństwo jest dziś gdzieś żywe, to właśnie w heretyckiej wyobraźni Dormaela.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.