Zielona wyspa sztuki
Iza Koniarz, Bez tytułu, 2012 / dzięki uprzejmości galerii Kolonie

Zielona wyspa sztuki

Karol Sienkiewicz

Przed rokiem warszawskie galerie nieco zagubione pytały: „gdzie jest sztuka?”. Chyba już wiedzą, skoro tegoroczny weekend galeryjny niósł zgoła odmienne hasła

Jeszcze 3 minuty czytania

Zeszłej jesieni kilkanaście galerii prywatnych w Warszawie po raz pierwszy podeszło do organizacji wspólnego wydarzenia. Wtedy najważniejszym punktem programu stało się otwarcie nowej siedziby Rastra przy Wspólnej. Skoordynowane wernisaże nosiły nazwę „Gdzie jest sztuka?” – wymówienie jej na głos owocowało uczuciem zażenowania i nawet stołeczne „Co jest grane” nie poświęciło imprezie zbyt wiele uwagi. W galeriach było – jak zawsze – różnie, a publiczność stanowili głównie stali wernisażowi bywalcy.

W tym roku całość odbyła się z większą pompą. Warsaw Gallery Weekend, bo tak z angielska nazywa się teraz nasz warszawski koniec tygodnia w galeriach, był po brzegi wypełniony wydarzeniami towarzyszącymi: od wykładów, przez projekcje, po muzykę elektroniczną i eksperymentalną. Wprawdzie w piątek większość gości sprytnym posunięciem skradła galeriom prywatnym Zachęta, organizując otwarcie wystawy „Huls”, to frekwencja w porównaniu z poprzednim rokiem zdecydowanie wzrosła, także za sprawą Instytutu Adama Mickiewicza, który przyczynił się do umiędzynarodowienia wędrującego od galerii do galerii tłumku. Przy okazji uczestnictwa IAM-u w imprezie dużo mówiło się o „partnerstwie publiczno-prywatnym”.

W skrócie

Warsaw Gallery Weekend

2. edycja imprezy artystycznej 17 warszawskich prywatnych galerii sztuki współczesnej: wernisaże, wykłady, performensy, spotkania.
28 – 30 września 2012, Warszawa

Obejrzenie siedemnastu, nawet małych wystaw w ciągu zaledwie dwóch dni, to nie lada wyczyn. Nie ma czasu na „percepcyjną wytrwałość”, której zdaniem Galerii Kolonie wymagają obrazy wystawianej tam Izy Koniarz, nowego surrealizującego odkrycia Kuby Banasiaka. Tym bardziej, że pod wymogiem Kolonii podpisaliby się pozostali artyści i galerzyści. Film Société Réaliste wyświetlany w Lokalu 30 trwa aż 103 lata, czyli tyle, ile żyła Leni Riefenstahl, co zdecydowanie przekracza granice czyjejkolwiek percepcji. W weekendowym pośpiechu łatwo przegapić subtelne gesty – w Fundacji Galerii Foksal jedna z prac Kitty Kraus, uchwyt z wózka sklepowego nieistniejącej już sieci supermarketów, leży na parapecie.

W dwóch galeriach artyści wykorzystali ten sam zabieg usunięcia bohaterów z istniejących już filmów – przy czym Christian Tomaszewski (Le Guern) pozostawił dźwięk w wyczyszczonym z ludzi „Blaszanym bębenku” i „Blue Velvet”, a Société Réaliste (lokal_30) postawili na samą niemą architekturę w filmie „The Fountainhead”. Kilka galerii zdecydowanie lepiej odwiedzać po zmroku (Le Guern, Leto). Wśród wspólnych wątków wyróżnić można temat fuszerki podjęty na wystawie Grzegorza Sztwiertni (galeria m2) oraz w niedokończonym barze w kawiarnio-galerii Czarna, zaprojektowanym (choć nie do końca) przez Olafa Brzeskiego. Ciekawie wypadła fotografia w Fundacji Archeologii Fotografii (Wojciech Zamecznik) i Asymetrii (Marek Piasecki), mdło zaś w Czułości (Janek Zamoyski), debiutującej w imprezie. Najbardziej prestiżowe z warszawskich galerii postawiły zaś na cieszących się uznaniem artystów zagranicznych: Kitty Kraus (Fundacja Galerii Foksal), Willem de Rooij (Piktogram) oraz polsko-amerykański duet Slavs & Tatars (Raster). Gorzej wypadły próby zamiany galeryjnego show-roomu w intelektualnie podbudowane wystawy zbiorowe złożone z prac reprezentowanych artystów – BWA próbowało podeprzeć swych podopiecznych Godardem (wystawa „Alhpaville” na Koszykach), a Leto – Hansem Bellmerem i Bruno Schulzem.

Slaves & Tatars oprowadzają po swojej wystawie w Rastrze 

Promocja

Siła promocyjna tegorocznej edycji sprawiła, że do wydarzenia próbowały podłączyć się galerie spoza pierwszej siedemnastki, ale najwyraźniej do niej aspirujące. Pierwszego wieczora tam też paliło się światło. Z wydarzeń dodatkowych najlepiej wypadły działania muzyczne – zwłaszcza performance na świeżym powietrzu Anny Zaradny, towarzyszący jej wystawie w galerii Starter. Wzbudził wprawdzie entuzjazm zgromadzonej widowni, ale też żywe oburzenie mieszkańców skweru im. Tekli Bądarzewskiej, zirytowanych głośnymi dźwiękami. Zapewniam, że artyści sklasyfikowani jako chuligani, a występując w Zachęcie, mogli się czuć o wiele bezpieczniej.

Warsaw Gallery Weekend niósł równocześnie dwa przesłania, bynajmniej nie wywrotowe. Pierwsze, że galerie prywatne są ważnym ogniwem infrastruktury kulturalnej Warszawy, rozumie się samo przez się. Zawsze warto zboczyć z trasy między Zachętą, CSW i MSN. Wydarzenie, działając na zasadzie synergii, miało zdobyć nową publiczność dla małych prywatnych galerii.

Anna Zaradny w trakcie performensu  „Błyskawica nad kraterem” przed galerią Starter
fot. Beata Marcinkowska

Drugie przesłanie: że sztukę współczesną warto kupować i w nią inwestować, kierowane jest już do wąskiego kręgu ewentualnych nabywców. Impreza podkreśla, że to galerie prywatne, reprezentujące artystów i opiekujące się ich karierami, stanowią podstawowe podmioty rynku sztuki. Między wierszami, a czasami nawet wprost w wypowiedziach galerzystów, można odczytać krytykę takich przedsięwzięć jak dom aukcyjny Abbey House. W (prawie) każdej z siedemnastu galerii stały za to tekturowe pudełka firmy Wealth Solutions, oferującej pakiety inwestycyjne w sztukę. W pudełkach swe dane osobowe mogli pozostawiać jej potencjalni klienci. Pojawiła się też sugestia, że kolekcjoner i inwestor aż tak bardzo się od siebie nie różnią, bo pierwszy trochę inwestuje, a drugi – może się trochę czuć kolekcjonerem.

Plutokracja

Weekendowi galeryjnemu towarzyszyła retoryka ożywiania popytu i spodziewanych stóp zwrotu. Sztuka jawiła się nieraz bardziej jako dobro luksusowe lub przedmiot inwestycji niż niezbędny środek komunikacji społecznej. Nikt nie martwił się, co dzieje się ze sztuką i artystami, gdy pojawia się kategoria „dzieł sztuki o wysokim potencjale wzrostu wartości”. Bo czy świat sztuki to plutokracja czy merytokracja? Być może już niedługo będziemy mogli się o tym przekonać na własnym podwórku.

widok wystawy „Alphaville” kuratorowanej przez galerię BWA Warszawa w Hali Koszyki / fot.Beata Marcinkowska

Mi zapaliła się czerwona lampka. Przypomniałem sobie rozmowę z osobą z polityczno-kulturalnego establiszmentu, która przyczyny biedy artystów w Polsce upatrywała w fakcie, że Polacy mają „niską skłonność do kupowania rzeczy oryginalnych”. Mówiąc szczerze, ja również ową niską skłonność przejawiam. I całe szczęście, bo nic gorszego niż niezaspokojone żądze. W ramę jedynej pracy, którą posiadam, pokłosia nagrody, wszedł owad i dokonał żywota przygwożdżony passe-partout. Może teraz jest jeszcze bardziej oryginalna.

Nie zaglądając nikomu do portfela, ani nie planując wydatków za klasę średnią, warto przy okazji weekendu galeryjnego przypomnieć o mniej jasnych stronach rynku sztuki – preferowaniu takich, a nie innych mediów, wymiarów, tematyki, wyrzucaniu poza margines kwestii trudnych czy kontrowersyjnych. Dla większości artystów rynek to zło konieczne – prawie nie istnieją bowiem alternatywne możliwości opłacania ich pracy.

widok wystawy w galerii Leto / fot. Beata Marcinkowska

Bogaćmy się czy obudźmy się

Gdzieś pod dywan zostały zamiecione wątpliwości co do „okrutnej ekonomii sztuki”, w której „zwycięzca bierze wszystko”. Przez chwilę celebrowaliśmy więc kolejne zwycięstwo nad groźbą kryzysu, bo – jak twierdzą eksperci z Wealth Solutions – rynek sztuki jest niezależny od rynków finansowych (pytanie jednak dlaczego?). Można było nieopatrznie uwierzyć w uzdrawiającą moc procesów rynkowych. Bo jak już zbudujemy ten rynek, wszystkim będzie żyło się dostatniej, a inwestorzy będą obserwować, jak ich dzieła rosną w cenę. Wyżej, dalej, więcej. Pozostaje kwestia hierarchii wartości. Wbrew twierdzeniom niektórych ekspertów, śmiało łączących wartości artystyczne z rynkowymi, to na styku komercji i idei rodzi się najwięcej konfliktów i napięć. Tu też kryją się dzisiaj mechanizmy cenzorskie.

Ktoś powie, że to sen o wielkości, że galerii jest zaledwie siedemnaście, większość z nich raczej nie zbija kokosów, a wręcz przeciwnie – pewnie ledwo zipie, a nasze ceny są niskie. Bo Londyn, bo Berlin, bo Bruksela. Do Berlina nam wciąż daleko. Nie ta skala i nie te pieniądze, ale też nie te naciski, grupy interesów i nie te spekulacje. Ale już pojawia się pytanie o to, które z oglądanych w galeriach prac to jeszcze dostosowany do potrzeb rynku wybór z twórczości artystów, a które są już uwzględniającą te potrzeby produkcją?

Paweł Althamer w Soho Factory
(Fundacja Galerii Foksal) / fot. Beata Marcinkowska
Bo sztuka na Warsaw Gallery Weekend po opadnięciu pierwszych pozytywnych emocji (w końcu coś się ruszyło po wakacyjnych zastoju) i rozproszeniu międzynarodowej aury, stwarzała w gruncie rzeczy wrażenie zaskakująco kostycznej i zapatrzonej w samą siebie, gładkiej, błyszczącej, w zgrabnych ramkach. Jeden z panów pilnujących wystawy zadbał o to, bym nie przegapił żadnego obiektu. Podkreślił, bym zszedł do piwnicy, bo tam kryje się – jak słusznie zauważył – „jeszcze jedno cacko”. Gdy w wypełnionym po brzegi kinie Kultura przy Krakowskim Przedmieściu goście wsłuchiwali się w dyskusje kolekcjonerów, z zewnątrz dochodziły odgłosy marszu „Obudź się Polsko”. Bo może rynek sztuki jest odporny na kryzys, ale większość artystów i ja sam – niestety nie. Warsaw Gallery Weekend oferował więc zgrabną ułudę. Miał w sobie coś z premiera Tuska, chwalącego się Polską jako zieloną wyspą.

Balon

Wśród cacek i cacuszek było jednak parę wyłomów. Wymienię dwa: z jednej strony – balon Pawła Althamera, z drugiej – wystawę Grzegorza Sztwiertni w galerii m2.

Czarna Bar, w nowej siedzibie galerii poza
przestrzenią ekspozycyjną otwarto również bar
fot. Beata Marcinkowska 
Sztwiertnia na pierwszej od bardzo dawna indywidualnej wystawie w stolicy skupił się na partactwie, prezentując m.in. kopie najdziwniejszych prac widzianych w teczkach osób zdających na krakowską Akademię Sztuk Pięknych. Jego najnowszy film również zdradza cechy niedoróbki. Składają się na niego obrazy nagrywane aparatem cyfrowym podczas codziennych spacerów. Tytuł filmu „Czy to jest człowiek” Sztwiertnia zapożyczył z Primo Leviego. To pewnie po trosze zabawa, a w kontekście Warsaw Gallery Weekend po trosze gorzka ironia.

Największy z autoportretów Althamera, nagi człowiek-balon, który kilka lat temu latał nad Mediolanem, nadmuchano w jednej z hal w Soho Factory. Nie bez powodu stał się największą atrakcją weekendu. Na kilka dni wypełniony powietrzem, wielki Althamer zdawał się startować, jego stopy już nawet wzniosły się na kilkadziesiąt centymetrów nad posadzką. Z nieco przywiędłym pisiorkiem przypominał, jak szybko z balonu uchodzi powietrze. Mam nadzieję, że również z Warsaw Gallery Weekend za rok uleci zbędne nadęcie. A w barze Czarna jest po prostu drogo.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.