W krzywym lustrze Prospery
fot. Natalia Kabanow

W krzywym lustrze Prospery

Paweł Soszyński

Garbaczewski i Cecko wystawiają „Burzę” w Krainie grzybów, ścierając ze sobą fronty, formy, konwencje – to tam uwalnia się ładunek, stamtąd ciskana jest błyskawica

Jeszcze 2 minuty czytania

W tej „Burzy” wyspa będzie pustką, czarnym blue boxem, w który wgrać będzie można dowolne efekty specjalne. Czerń wyspy jest wszechobecna – nacieka w organiczny stożek zwisający nad leżącą Prosperą (Ewa Skibińska). To migrująca wyspa, cytat z „Życia seksualnego dzikich” Garbaczewskiego i Cecki z Nowego Teatru w Warszawie. Aleksandra Wasilkowska doda do niej czarny członek dyskretnie spuszczony z dryfujących fałdów. Migrująca wyspa będzie się przelewać pod własnym ciężarem, a pustka okaże się bardzo zmysłowa. Na wyspie ląduje Prospera, prawowita królowa Mediolanu, wygnana przez brata Antonia i Alonzę, królową Neapolu. Towarzyszy jej córka, Miranda (Małgorzata Gorol).

Prospera jest łysa, biała, antyseptyczna – gdy zrzuci płaszcz i stanie goła, będzie jak jedna z błyskawic rozświetlających co chwilę scenę, będzie czystym potencjałem, teatralnym napędem. Na wyspie Prospery nie ma jeszcze narracji, nie powstała żadna mitologia, a trzy waginalne, trójkątne lustra ciskające pioruny w widownię to obiekt raczej intuicyjnego niż rytualnego kultu – jak czarny obelisk z „Odysei kosmicznej” Kubricka. Czyszczenie kulturowego pola, rozłączanie atomów dramatu i pozyskiwanie z tej operacji energii, która iskrzy na ścianach sceny, wyładowuje się w grzmotach, jest siłą napędową dla tej „Burzy”.  

William Szekspir/Marcin Cecko „Burza”, reż.
Krzysztof Garbaczewski.
Teatr Polski we Wrocławiu,
premiera 7 lutego 2015
Jeśli w „Dzikich” Cecko zdekonstruował spojrzenie antropologa, to w „Burzy” dąży do dekoncentracji mitologicznej ogniskowej – dotyczy to głównie żywiołów seksualnych, które najczęściej uwikłane są w mitologie. W końcu Prospera to Biała Bogini na wyspie-halucynacji, Wielka Matka à rebours. Płodzenie, pierwiastek kobiecy i męski, mysterium coniunctionis, na scenie wszystko to traci swój konkret, a przede wszystkim wylewa się ze struktury: mitologicznej, psychoanalitycznej, literackiej. Garbaczewskiego interesuje potencjał performatywny zerwanych narracji. W ten sposób przywraca też „Burzy” porzuconą w XIX wieku, komediową konwencję. Kaliban Pawła Smagały kuleje i jest garbaty – to, by odwołać się znów do mitologii, postać hefajstyczna, nie do końca ukształtowana, poroniona, potwór-zarodek. Na scenie będzie siał semantyczny zamęt, raz za razem deformując szekspirowską poetykę: pojawi się, targając telewizor, oponę, żelazny czajnik – to, co nie przystaje do wyspy, nie mieści się w historii. Wreszcie, wściekły na Prosperę, obrzuci ją błyskotliwą wiązanką złorzeczeń, której nie powstydziłby się niejeden satyryczny fanpejdż na Facebooku. Do Mirandy zalecać się będzie grubo i znów nieadekwatnie: przegalopuje przez scenę na czterech łapach, krzycząc „ruchaj mnie” i wypinając w jej kierunku goły tyłek. Ten klasyczny teatralny dzikus u Garbaczewskiego będzie popsuj-zabawą, wbijającą klin w samo centrum szekspirowskiego teatru kryz i wielkich, uniwersalnych tematów.

To także on będzie łącznikiem między narracją spektaklu i kulisami, gdzie reżyser usadowił pijaków. W ich świecie magia teatru, magia Prospery będzie bezustannie negowana, zdradzana – dość powiedzieć, że główna bohaterka będzie tam nazywana Ewką. A wywoływanie artystycznej nadwyżki z szarej prozy życia zmieni się w groteskowy rytuał gadających czaszek, którym bliżej do campowych „Opowieści z krypty” niż rozterek Hamleta. Gdy Prospera rozpętuje tytułową burzę, by statek z jej oprawcami rozbił się u brzegu wyspy, następuje szybki absurdalny happy end w amerykańskim, liberalnym stylu: ślub Prospery z Alonzą (Halina Rasiakówna) przy dźwiękach cygańskiej kapeli. Echem „Wycinki” Lupy z tego samego teatru stanie się Wojciech Ziemiański tęskniący za warszawskim Prosperem Andrzeja Seweryna z Teatru Polskiego – w czarnej pelerynie i z różdżką.

fot. Natalia Kabanow

Fenomenalne światło Roberta Mleczko, kostiumy Sławka Blaszewskiego, muzyka Jana Duszyńskiego i scenografia Aleksandry Wasilkowskiej – „Burza” zdaje się nie mieć słabych stron. Sposób, w jaki wszystko to razem działa, sprawia, że dezynwoltura spektaklu, nagromadzenie gagów, kabaretowy impet zatrzymują się wpół kroku, wchodzą w obszar dziwacznie podniosły – śmiech zostaje odrealniony, dziwnie rozciągnięty w czasie, towarzyszy mu czarne, paniczne echo. I nie wiadomo do końca, czy jest symptomem radości czy strachu. Bo łatwo popaść tu w paranoję.

Garbaczewski i Cecko wystawiają „Burzę” w Krainie grzybów, ścierając ze sobą fronty, formy, konwencje – to tam uwalnia się ładunek, stamtąd ciskana jest błyskawica, zbiegająca po ledowym drucie postawionym na scenie obok gigantycznych muchomorów. To sfera antropologicznych przesterów, literackiego szumu – mistrzowsko skomponowana z serii nonsensownych scen, intuicji, aluzji i hipnotycznych obrazów. Za wszystkim tym stoi zbawiennie rozregulowany świat teatralnych symboli, językowych nawyków, które załamują się w pryzmacie dryfującej wyspy. Na tym polega siła wrocławskiej „Burzy” – wcale nie jesteśmy tu zresztą daleko od samego Shakespeare’a: rozkoszowanie się tym, co nieobliczalne, grzebanie w ciemnej materii, konfundowanie widza, torpedowanie tragedii śmiechem, ciągłe nie-halo jest kołem zamachowym jego dramatów. Okazuje się, że „Burza” z Wrocławia jest bardziej szekspirowska niż jej klasyczne, mniej oszalałe wystawienia. Jest w niej wręcz coś protoszekspirowskiego.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.