Zachęta – decydujące starcie
fot. Przemysław Pokrycki

Zachęta – decydujące starcie

Karol Sienkiewicz

Gdy oglądałem w Toruniu prace the Krasnals, którą wcześniej skutecznie udawało mi się ignorować, moje ciało reagowało dokładnie tak samo, jak przy czytaniu listów do Rottenberg w Zachęcie. Najpierw było mi trochę do śmiechu, a potem coraz mniej. Zmroziło mnie. Na szczęście są (jeszcze?) niegroźni

Jeszcze 3 minuty czytania

Dziesięć liter, zaczyna się na „r”: Żydówka (miejsce-twoje-w-Izraelu), krajowa cudzoziemka, geszefciara kupcząca polską Zachętą. Nie wiecie? To biegusiem do Zachęty, naszej Narodowej Galerii Sztuki. Chodzi o byłą dyrektorkę tej instytucji, Andę Rottenberg. Tak adresowano do niej listy dziesięć lat temu. Wtedy w Zachęcie wrzało: a to w związku z rzeźbą Maurizia Cattelana „La nona ora” – figurą papieża Jana Pawła II przygniecionego meteorytem, a to przez „Nazistów” Piotra Uklańskiego, a to przez na pozór niewinne „Obieranie ziemniaków” Julity Wójcik. Listy do Andy Rottenberg, pełne antysemickich obelżywości, słane z kraju i ze świata (Chicago), zostały właśnie po raz pierwszy pokazane szerokiej publiczności. To żadna metafora: autentyczna historia. Można by zacytować Joannę Tokarską-Bakir.

Goshka Macuga „List”, 2011 / fot. Przemysław Pokrycki

Wystawa „bez tytułu” Goshki Macugi w Zachęcie momentami szokuje dosłownością cytatów. Obraca się wokół kilku niemiłych historii ze sztuką w roli głównej. To Zachęta z całym jej bagażem – od śmierci Narutowicza, aż po ataki na artystów za kadencji Rottenberg. Macuga dokumenty z archiwum galerii miesza z własnymi pracami i interwencjami.

Naprzeciw podłużnej gabloty, w której eksponowane są listy, artystka powiesiła ogromny gobelin, utkany na podstawie fotografii. Na pierwszy rzut oka tkanina przedstawia scenę z happeningu Tadeusza Kantora, podczas którego grupa listonoszy niosła ogromny list zaadresowany do Galerii Foksal. Nawiązując do Kantora, Macuga odtworzyła tę sytuację z listem adresowanym do Zachęty oraz listonoszami w uniformach z lat 90. Na monstrualnej kopercie widnieją znaczki z podobizną Lecha Wałęsy. Znajdujemy się więc w wolnej Polsce. A fakt, że mamy do czynienia z gobelinem, dodaje rangi temu zdarzeniu. Nieznany pozostaje nadawca.

Bezimienny tłum widzów

Macuga skupia się na przykładach cenzury i zachętowskich skandalach około 2000 roku, ale nie pokazuje dzieł sztuki, które denerwowały opinię publiczną oraz zachęcały skrajnie prawicowych posłów i aktorów z szabelką do aktów donkiszoterii. Są tu tylko ich ślady – niemal policyjne zdjęcia zgwałconego papieża. To dowody zbrodni, sfotografowane czujnym aparatem konserwatora sztuki. Bo dzieło ma też swoją cenę, podaż, popyt i polisę ubezpieczeniową.

Goshka Macuga, Bez tytułu, Zachęta

Moją uwagę przykuła inna fotografia. Przedstawia publiczność zebraną na wernisażu wystawy „Uważaj, wychodząc z własnych snów, możesz się znaleźć w cudzych”, jubileuszowej ekspozycji z 2000 roku kuratorowanej przez Heralda Szeemanna. Nie zapamiętano z niej nic poza papieżem i meteorytem (ale, jak trzeźwo zauważył anonim w liście do Rottenberg: czy widział ktoś tak wielki meteoryt?). Fotografię wykonano z perspektywy półpiętra, na którym podczas otwarć przemawiają notable. Tak mógł widzieć swą publiczność Szeemann. Kim są ci ludzie? Jakie mają poglądy? W tłumie rozpoznaję jedynie Paulinę Krasińską, córkę słynnego artysty. A reszta?

Galeria Zachęta w WarszawieDo tego fotografie z bohaterami skandali, których postacie zamieniły się w czarne sylwetki, jakby wyjęte z teatru cieni. Rottenberg i inni, kuratorzy i artyści. Dalej księgi z wpisami gości – nie aż tak ciekawe, jakby się wydawało. I ogromna tablica z wycinkami z gazet. To reakcje prasy: od Kozyry po ocenzurowanie „Berka” Żmijewskiego na wciąż otwartej wystawie „Obok” w Berlinie. No i polska racja stanu. A na końcu ogromna polska rodzina.

Polska rodzina

W Sali Matejkowskiej wysoko zadzieram głowę. Oglądają mnie dwie postacie. Ich socrealistyczno-kubistyczne, przygarbione ciała sięgają niemal sufitu. Czuję, że się kurczę. Maleję i wpadam do wnętrza króliczej nory. Ale zaraz, zaraz. Poddałem się magii skali i zająłem miejsce trzeciej postaci – dziecka z otwartą książką na kolanach. Czyta pod czujnym spojrzeniem rodziców. Ala ma kota. To mama-rak, a to tata-rak, a tam rośnie tatarak. Betonowi Adam i Ewa pilnują swojej pociechy. Scena rodzajowa alla polacca. Rodzina nuklearna – podstawowa jednostka opresji.

Macuga podsumowuje swoją wystawę projektem pomnika na wysokim cokole, ironizując na temat „rodzinnych wartości”. To przecież one stanowią świetny pretekst do szaleństw przeróżnej maści. Gdzie taki pomnik miałby stanąć? Przed gmachem Zachęty? Na placu Konstytucji w sąsiedztwie nauczycielek, hutników i tkaczek? W Parku Rzeźby na Bródnie?

„Rodzina” / Galeria Zachęta w Warszawie

Już na wernisażu rzeźbę zatytułowaną „Rodzina” przechrzczono na „Polską rodzinę”. Przecież już wkrótce wszyscy spotkamy się przy wigilijnym stole. A potem powtórzymy wiecznie aktualne „Chcemy być sobą!”.

Sasnal w NATO

Ale to wszystko historia, powie ten czy tamta, czasy się zmieniają. To prawda. W ostatnich latach sztuka współczesna weszła na salony. Nie jest już chłopcem do bicia, lecz narzędziem budowania wizerunku – głównie wizerunku państwa polskiego i jego instytucji, z Instytutem Największego Wieszcza na czele. Sam minister stanął w obronie homoseksualnej wystawy w Muzeum Narodowym. A inni ogłosili odejście do lamusa sztuki krytycznej: Nigdy więcej gołych tyłków! Niech żyje po mieszczańsku zdrowe malarstwo!

Najpierw jednak, równolegle do wstępowania Polski do elitarnych klubów – od NATO, przez Unię Europejską, po polską strefę okupacyjną w Iraku – polscy artyści zyskali światową sławę. W końcu i politycy docenili kapitał symboliczny sztuki współczesnej. Ministerstwo szczególnie chętnie eksploatuje Mirosława Bałkę, zastygającego – drżyjcie hale turbin! – w pozie klasyka i profesora, ale symbolem tego przewrotu stał się, jakby wbrew własnej woli, Wilhelm Sasnal. Nawet czwartoczerwcowy artystyczny wybryk Pawła Althamera świetnie wpisywał się w oficjalną politykę państwotwórczej propagandy.

Wydawałoby się, że dojrzeliśmy, że stajemy się nowoczesnym społeczeństwem, że coraz częściej potrafimy „czytać sztukę”. Nie dlatego, że polubiono czy zrozumiano Cattelana, ale dlatego, że na ataku na jego pracę notowania potencjalnego chuligana raczej by nie wzrosły. Używając nomenklatury obecnej klasy politycznej, powiedzielibyśmy, że „problem [ze sztuką] rozwiązał się sam”. Czy aby na pewno?

Gdzie się podziali prawdziwi Polacy?


Lekarstwem na skandale i akty cenzury miała być edukacja. Rozliczne wykłady i prelekcje „Czy sztuka współczesna jest potrzebna i dlaczego?”. Uznano bowiem, że stawką jest tu „sztuka współczesna”. No i sztukę współczesną udało się obronić.

Bo do sztuki trzeba przecież podchodzić inaczej. Nie wierzyć w wierzchnią warstwę. Bo sztuka – ta współczesna – ma ukryte treści, drugie dno. Bo w galerii to, co widzisz, nie jest tym, co widzisz. By nie powtarzały się wyskoki w rodzaju heroicznych aktów polityków LPR, do znudzenia opowiadano o specyficznym języku, jakim operuje artystyczna produkcja.

Czytając listy do Andy Rottenberg, przypomniałem sobie jednak widzianą niecały miesiąc wcześniej wystawę „Thymos. Sztuka gniewu 1900-2011” w CSW w Toruniu. Kontrowersje wokół osoby kuratora i wystawy już przycichły, ale też mało kto się do Torunia wybrał. To tam właśnie przeniósł się ideologiczny front sztuki. Tyle, że idée fix wystawy stanowi koncepcja Wielkiej Polski, o którą walczył Piłsudski, a także obrońcy krzyża spod Pałacu Prezydenckiego, a zagrażają jej hitlerowcy, komuniści i Behemot. Kilku artystów – niektórzy występowali zresztą jako negatywni bohaterowie – zaprotestowało przeciwko użyciu ich prac w tym kontekście.

Kurator „Sztuki gniewu” Kazimierz Piotrowski określa siebie jako filozofa sztuki, tym razem jednak bardziej interesowała go kwestia „leja” na smoleńskiej łące, a dokładniej jego braku, co ujawnił w pełni podczas dyskusji na otwarciu wystawy. Spiskowe teorie połączyły go z grupą The Krasnals (już w jej nazwie anagramowo odbija się kompleks Sasnala), którą zaprosił do udziału w wystawie. Ten antyestabliszmentowy i anonimowy kolektyw od kilku lat nie robi nic poza wykpiwaniem artystów pierwszego obiegu oraz dyrektorów instytucji. W Toruniu nie popisali się niczym innym. Adam Szymczyk, Joanna Mytkowska czy Artur Żmijewski zostali nazwani „gnidami” i „pasożytami”, lewicowy magazyn „Krytyka Polityczna” stał się „kurwą polityczną”, a na bohaterkę karykaturalnego obrazu wybrano Andę Rottenberg.

The Krasnals. Whielki Krasnal „Ich fahre nach Berlin
/ Anda Mobile/ Dobre stosunki zależą od długości kabla
zasilającego z pieniędzy publicznych/ Anda
Rottenberg z cyklu Whielcy Polacy”,
2011

W przeciwieństwie do wystawionych przez Macugę listów czy ksiąg pamiątkowych, dokumentów rzeczywistości, o plakatach i paszkwilowych obrazach Krasnalsów w pierwszej kolejności mówi się, że to sztuka. Cattelan skrzywdzić prawdziwego papieża nie chciał. A czy niespełnieni malarze wierzą, że Żmijewski to gnida i pasożyt? I czego chcą bronić przed Mytkowską? Czy tu też jest jakieś drugie dno?

Żydzi i ojczyzna Breivików

Na innym obrazie Krasnalsów, który zawisł w Toruniu, ręka anonima przemalowała kadr z filmu Yael Bartany „Mary koszmary”, na którym naczelny „Krytyki Politycznej” Sławomir Sierakowski namawia do powrotu do Polski 6 milionów Żydów (ofiar Holokaustu). Kurator Piotrowski pisze: „Są oni tu ponoć niezbędni (a co z 2 milionami naszych rodaków, którzy wyjechali za chlebem do Anglii czy Irlandii?). Polacy najwidoczniej nie są im do niczego potrzebni? Chyba tylko do tego, by występowali w filmach Bartany w roli żydowskich pionierów”.

O „Zamachu” wystawionym w tym roku w pawilonie polskim na biennale w Wenecji czytam nieco dalej: „[Bartana] życzy przecież Polakom, by ich kraj zamienił się w skupisko wszelkiej maści «wyrzutków z całego świata». […] Przynoszący ze sobą cierpienie i gniew obcy mieliby stanowić wsparcie dla tych narodowych aspiracji żydowskich w naszej Ojczyźnie, skazanej na programową, instrumentalną kreolizację pod żydowskim przewodem (za to wszystko mieliby zapłacić bogaci Niemcy, jak spodziewa się chytry Artur Żmijewski). Polska, jak słusznie sugeruje w trzeciej części «trylogii» Bartana, faktycznie stałaby się «beczką prochu» w Europie i tym samym ojczyzną rozmaitych Breivików. Łatwiej byłoby wówczas Polaków zawstydzać, upokarzać i rządzić nimi”.

The Krasnals. Whielki Krasnal, Jews!
Sławomir Sierakowski w kadrze filmu Yael
Bartany „Mary Koszmary” podczas Biennalew 
Wenecji 2011
. Z cyklu „Whielcy Polacy”, 2011.

Tymczasem grupa the Krasnals, opowiadając się po właściwej stronie, dołączyła do „zorientowanych niepodległościowo młodych”, którzy „zradykalizowali się po Smoleńsku, o czym świadczy choćby patriotyczne uniesienie na stadionach, które daremnie próbuje ostudzić «Gazeta Wyborcza» […] oraz rząd”. Fiu, fiu!

Przedwczesny śmiech

Obserwuję zwiedzających przed gablotą w Zachęcie. Pierwszą reakcją jest obronny śmiech, potem robi się strasznie. Jakby nie mogli uwierzyć, czytają co bardziej soczyste fragmenty korespondencji na głos.

Anda Rottenberg wspomina w swej autobiografii „Prosze bardzo”: „Najpierw się śmiałam, oczywiście. Także wówczas, gdy czytałam zaadresowany do wszystkich możliwych władz Rzeczpospolitej list w sprawie zwolnienia z pracy dyrektorki żydowskiego pochodzenia, która powinna jechać do Izraela i wystawiać tam rzeźby wielkiego rabina, przygniatane butem Saddama. Wszystko to razem wydawało mi się absurdalne, a zatem bardzo śmieszne. Zmieniłam zdanie, kiedy połowa polskiego parlamentu uznała zarówno akcję w Zachęcie, jak i ten list, za racjonalne i zasadne”.

Gdy oglądałem w Toruniu prace grupy the Krasnals, którą wcześniej skutecznie udawało mi się ignorować, moje ciało reagowało dokładnie tak samo, jak przy czytaniu listów do Rottenberg. To kompulsywna reakcja. Najpierw było mi trochę do śmiechu, a potem coraz mniej. Zmroziło mnie. Gnida, pasożyt i kurwa. Na szczęście są (jeszcze?) niegroźni.

Chcą rewolucji? Podajcie im ciastek.

Cudze sny

W Toruniu nie doszło do cenzury. Artyści sami wycofali swe dzieła albo wyrazili publiczną dezaprobatę dla poglądów kuratora. Uczyniła to również Zachęta Narodowa Galeria Sztuki. I wcale nie dlatego, by „Krytyka Polityczna” wyznaczała normy poprawności politycznej artystycznego dyskursu, co często się dziś sugeruje. Sen Kazimierza Piotrowskiego to nie mój sen i bardzo się boję w nim znaleźć. I o tym przypomniała mi Macuga.

Ale czego się uczę z jej wystawy? „Bez tytułu” tkwi w poprzedniej dekadzie. Odbywa się w momencie, gdy już nikogo to nie obchodzi. Emocje dawno opadły. Niewielu pamięta nazwiska posłów LPR, a Daniel Olbrychski zajmuje się obchodzeniem jubileuszy. Niektórzy tylko wspominają te chwile z sentymentem. Czy to getto frustracji czy nostalgii? Na szczęście wciąż – parafrazuję Świetlickiego – „bardziej nam w głowie stypa niźli pogrzeb”.

Goshka Macuga, „Bez tytułu”, Zachęta Narodowa Galeria Sztuki, Warszawa, kuratorka: Maria Brewińska, do 19 lutego 2012.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.